“Doktorze, proszę powiedzieć mi prawdę!” — głos Zofii drżał, a jej palce kurczowo ściskały brzeg stołu, aż kostki zrobiły się białe. — Nie mogę dłużej czekać!
Mężczyzna za biurkiem powoli podniósł głowę. Światło lampy odbiło się w jego okularach, ukrywając wyraz oczu. Odłożył długopis i głęboko westchnął.
— Czternaście tygodni ciąży — powiedział spokojnie, jakby mówił o prognozie pogody.
Zofia zamarła. Wydawało się, iż powietrze uciekło z jej płuc. Usta poruszyły się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
— Jak… — w końcu szepnęła, czując, jak coś ściska ją w gardle. — To niemożliwe…
— Możliwe — doktor przycisnął dłoń do karty pacjentki, patrząc na nią uważnie. — Naprawdę pani nie podejrzewała?
Zofia Kowalska, szczupła kobieta o krótkich kasztanowych włosach i zmęczonych, ale wciąż żywych zielonych oczach, nigdy nie przypuszczała, iż znajdzie się w gabinecie ginekologicznym w przychodni “Zdrowie+” na warszawskiej Pradze.
Zawsze odczuwała głęboką odrazę do szpitali. Ostry zapach środków dezynfekujących, zimny metal stetoskopu, błyszczące białe kitelki lekarzy — wszystko to budziło wspomnienia o macierzyństwie, które, jak sądziła, nigdy nie było jej dane. Ale lekarz rodzinny z przychodni przy ulicy Lipowej był nieugięty:
— Badania są konieczne, Zofio Kazimierówno. W pani wieku nie można zaniedbywać zdrowia.
I oto była tutaj. W dusznej sali z plakatami o zdrowiu kobiecym, gdzie każdy szelest papieru brzmiał jak wyrok.
— Ale… jak? — Zofia przycisnęła skronie, próbując zebrać myśli. — Mąż i ja… przecież…
Lekarz pochylił się do przodu, splatając dłonie.
— Zdarza się i tak. Gratuluję — w jego głosie zadrżała ledwo zauważalna nuta uśmiechu.
Zofia zamknęła oczy. W głowie przemknęło jej: “Mam czterdzieści pięć lat. Jestem już prawie babcią. A teraz…” Westchnęła, czując, jak łzy spływają po policzkach.
— Jaki wybór?! — Zofia gwałtownie wstała, ściskając torebkę tak mocno, iż skórzany pasek wbił się w dłoń. Jej głos drżał, ale nie ze strachu, tylko z gniewu. — Czy pan sugeruje, żebym… pozbyła się dziecka?
Lekarz odsunął się na krześle, jakby jej ton go zaskoczył.
— Muszę przedstawić wszystkie możliwości — mruknął, gwałtownie przekładając kartę. — Wskazania medyczne, ryzyko związane z wiekiem…
— Moje dziecko to nie “wskazanie medyczne”! — Zofia szarpnęła szafkę, w której wisiało jej palto. — Będę się leczyć u innego lekarza. U kogoś, kto nie widzi w tym… pomyłki.
Jego brwi uniosły się, ale tylko podał jej wyniki badań.
— Jak pani sobie życzy. Ale proszę zabrać witaminy, dla…
— Dziękuję — wrzuciła papiery do torby, nie patrząc. — Wystarczy mi dwadzieścia pięć lat czekania zamiast pańskich tabletek.
Drzwi zatrzasnęły się z takim hukiem, iż pielęgniarki na korytarzu drgnęły.
Telefon rozładował się właśnie w chwili, gdy Zofia wybierała numer męża. “Symboliczne” — gorzko się uśmiechnęła, patrząc na zgaszony ekran.
— Srebrne gody za miesiąc… a teraz to. Jak mu powiedzieć?
Zamknęła oczy, przypominając sobie długie lata starań: niekończące się szpitale, wyjazdy do sanatorium “Sosnowy Dwór”, gdzie pachniało żywicą i nadzieją, choćby tę absurdalną wizytę u głuchej znachorki na przedmieściach Białegostoku. Ta wtedy, żując jakieś korzonki, mruknęła: “Dziecko przyjdzie, gdy przestaniecie czekać”. Z Wojtkiem śmiali się potem w samochodzie, a teraz…
— Boże — Zofia roześmiała się przez łzy, kładąc dłonie na brzuchu. — A my już kupiliśmy bilety do Grecji na rocznicę…
Z głośnika nad głową leciały ogłoszenia o zasadach odwiedzin. Gdzieś kapnęła woda z kranu. A w jej piersi, razem z dawno zapomnianym lękiem, odezwało się coś ciepłego i dzikiego.
— Wojtek… oszaleje z radości. — Wyprostowała fałdy płaszcza i zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia.
— Trzeba naładować telefon. I kupić test. Dziesięć sztuk. A jeszcze…
Myśli plątały się, ale jedna była jasna jak słońce: to cud!
I niech medyczne prognozy zostaną tam, gdzie ich miejsce.
Zofia jechała zatłoczonym autobusem, przyciśnięta do szyby czyimś łokciem, ale choćby ścisk nie mącił jej myśli. W głowie kołatało jedno:
— Wojtek… Będzie taki szczęśliwy!
Oni z mężem dawno przestali mieć nadzieję. Dziesięć lat temu, po niezliczonych wizytach u lekarzy, klinikach i choćby u tej znachorki, machnęli ręką.
— Bóg nie dał, to i dobrze — powiedział wtedy Wojtek, a Zofia tylko skinęła głową, chowając łzy.
Ale teraz… Teraz wszystko się zmieniło. Przycisnęła dłoń do jeszcze płaskiego brzucha i uśmiechnęła się.
— Na pewno się ucieszy — pomyślała, przypominając sobie, jak zaledwie kilka tygodni temu Wojtek, siedząc w kuchni, z zazdrością opowiadał o sąsiedzie z piętnastego piętra.
— Wyobraź sobie, urodził mu się czwarty syn — mówił, wymachując widelcem. — A najstarszy ma już dwadzieścia osiem lat!
— A nie jest już za późno? — spytała wtedy Zofia, widząc, jak jego twarz rozjaśnia się rzadko widywanym marzycielskim wyrazem.
— Wiesz, gdybym teraz został ojcem… — Urwał, potem potrząsnął głową. — Nie obchodziłby mnie wiek. Dla dziecka góry bym przeniósł!
A teraz… Nagle olśniło ją. “Niespodzianka!” Przecież niedługo mają rocznicę! Dwadzieścia pięć lat razem. Już zamówili restaurację, tort… “Tort!”
— Zamiast róż — misie! — szepnęła, wyobrażając sobie, jak Wojtek zobaczy tort, zdziwi się, a potem… Wtedy mu powie. Wyjęła telefon i gwałtownie wybrała numer cukierni.
— Halo? Dzień dobry! Tu Zofia Kowalska, zamawialiśmy trzypiętrowy tort na rocznicę… Tak, ten sam. Słuchajcie, chcę wprowadzić zmiany…
GłosZofia przytuliła synka i córeczkę, patrząc przez okno na pierwsze wiosenne kwiaty, bo choć życie zaskoczyło ją gorzkimi zwrotami, właśnie teraz, w tej ciszy, znalazła najprawdziwsze szczęście.