— Mamo, a kiedy wróżka podaruje mi tatę? — zapytała pewnego dnia moja córka, patrząc na mnie ogromnymi oczami pełnymi nadziei, której nie potrafiłam unieść. Często bawiliśmy się w magiczne gry, rysowaliśmy i wymyślaliśmy historie. Tego dnia wyjęła z pudełka kartkę, na której była narysowana dziewczynka rozmawiająca z malutkim człowieczkiem. A potem znalazła kolejny rysunek — przedstawiał on dziewczynkę robiącą gimnastykę i śmiejącą się.
— Tak będę ćwiczyć, a potem obleję się wodą, mamo! — zawołała radośnie, a po krótkiej zabawie spokojnie zasnęła.
Od tamtej pory coraz częściej myślałam o tym, iż życie potrafi być nieprzewidywalne. Ale zacznijmy od początku.
Kiedyś razem z moją najlepszą przyjaciółką Izą rozpoczęłyśmy studia na wydziale pedagogicznym. Byłyśmy nierozłączne: nauka, studenckie noce, marzenia o przyszłości. Po studiach obie zaczęłyśmy pracę w szkole. Iza dodatkowo ilustrowała książki dla dzieci — miała złote ręce i niezwykłą wyobraźnię. Jej twórczość zauważyli zagraniczni wydawcy i pewnego dnia dostała propozycję kontraktu w Kanadzie. Wyjechała — na trzy długie lata. Trzymałyśmy kontakt, pisałyśmy, dzwoniłyśmy, tęskniłyśmy.
Gdy Iza wróciła do rodzinnego Krakowa, nie była już sama. Towarzyszyła jej mała dziewczynka — jej córeczka. O ojcu dziecka nie mówiła nic. Rodzice już nie żyli. Mieszkała sama i radziła sobie z dzieckiem, jak potrafiła, a ja starałam się być blisko i pomagać. Zosia była prawdziwym słonecznym dzieckiem. Iza w wolnych chwilach rysowała — najczęściej swoją córeczkę w różnych etapach życia: jako uczennicę, nastolatkę, dorosłą kobietę. Zdumiewało mnie, z jaką precyzją potrafiła odwzorować przyszłość.
— Skąd wiesz, jaka będzie? — pytałam.
— Zobaczymy — odpowiadała tylko z uśmiechem.
Ale euforia nie trwała długo. Gdy Zosi skończyły się dwa lata, serce Izy nie wytrzymało. Lata spędzone w Kanadzie odcisnęły piętno na jej zdrowiu i pewnego dnia po prostu odeszła.
Od razu zaczęłam zbierać dokumenty do adopcji. Najbardziej bałam się jednego — iż dziewczynka trafi w obce ręce. Drżałam, iż się spóźnię, iż ktoś inny stanie się jej rodziną. Ale na szczęście zdążyłam. Od tamtej pory dla Zosi byłam mamą. Wiedziała, iż jej prawdziwa mama mieszka teraz w niebie. Razem przeglądałyśmy rysunki Izy, zwłaszcza przed snem — te szkice uspokajały dziewczynkę, jakby mama wciąż była przy niej.
Zosia rosła na mądrą, dobrą, marzycielską osobę. Miała już trzynaście lat, gdy pewnego wieczoru świętowałam urodzinowe spotkanie z przyjaciółkami w kawiarni. Gdy wróciłam do domu, pod drzwiami zobaczyłam wysokiego mężczyznę z wyraźnym akcentem. Mówił słabo po polsku, ale jego słowa przeszyły mnie do szpiku kości.
To był… ojciec Zosi. Prawdziwy, biologiczny. Kanadyjczyk. Z jego opowieści wynikało, iż Iza zazdrosna o jego siostrę, nie wybaczyła mu i wróciła do Polski, nie mówiąc nic o ciąży. Próbował ją odnaleźć, ale było już za późno. Gdy dowiedział się, iż ma córkę, zaczął ubiegać się o adopcję — ale ja byłam szybsza. Nie wiedział, iż Zosia cały czas dorastała tutaj, w miłości, pod moim skrzydłem.
Gdy Zosia usłyszała tę rozmowę, nie mogła uwierzyć. Stała nieruchomo, wpatrując się w twarz mężczyzny, w której próbowała dostrzec własne rysy. Później, już przy herbacie, zaczęła się powoli uśmiechać. Mężczyzna pojechał do hotelu, a córka wzięła do rąk ulubioną lalkę-wróżkę i szepnęła:
— Dziękuję ci, wróżko, iż mam teraz tatę.
Minęło kilka miesięcy, zanim wszystko się ułożyło. Zosia wyjechała do Kanady, do ojca. Miał tam dużą rodzinę — troje dzieci z poprzedniego małżeństwa, ale Zosia, jako najstarsza, gwałtownie znalazła z nimi wspólny język. Poszła do szkoły, uczy się języka, chodzi na zajęcia, tańczy. Piszemy do siebie, rozmawiamy przez wideoczaty, dzielimy się wiadomościami.
Tęsknię. Do bólu. Ale jestem szczęśliwa.
Szczęśliwa, iż moja Iza pozostawiła po sobie nie tylko cudowną córkę, ale też siłę miłości, która po tylu latach przyciągnęła do życia tej dziewczynki jej prawdziwego ojca.
Taka oto historia. Nieprawdopodobna, niemal baśniowa. Ale jak każda bajka — mówi o prawdziwej wierze, miłości i cudzie.