Dawno temu, pewnego wieczoru, moja córeczka spojrzała na mnie swymi wielkimi, błyszczącymi oczami i zapytała: „Mamusiu, a kiedy wróżka podaruje mi tatusia?”. Często bawiłyśmy się w magiczne gry, rysowałyśmy i wymyślałyśmy historie. Tego dnia wyjęła z pudełka kartkę, na której była dziewczynka rozmawiająca z malutką postacią. Potem znalazła kolejny rysunek — tam ta sama dziewczynka robiła poranną gimnastykę i śmiała się.
„Zobacz, Mamo, tak będę ćwiczyć, a potem poleję się wodą!” — powiedziała z euforią i po chwili zabawy spokojnie zasnęła.
To sprawiło, iż jeszcze mocniej uświadomiłam sobie, jak nieprzewidywalne bywa życie. ale zacznijmy od początku.
Kiedyś, razem z moją najlepszą przyjaciółką Kasią, rozpoczęłyśmy studia na uniwersytecie pedagogicznym. Byłyśmy nierozłączne: nocne nauki, marzenia o przyszłości. Po studiach obie poszłyśmy pracować do szkoły. Kasia dodatkowo ilustrowała książki dla dzieci — miała złote ręce i niezwykłą wyobraźnię. Jej prace zauważyli zagraniczni wydawcy i pewnego dnia dostała propozycję pracy w Anglii. Wyjechała tam na trzy lata. Pisalyśmy do siebie, dzwoniłyśmy, tęskniłyśmy.
Gdy wróciła do rodzinnego Krakowa, nie była już sama. Przywiozła ze sobą małą córeczkę. O ojcu dziecka nigdy nie wspominała. Jej rodzice już wtedy nie żyli. Została sama z dzieckiem, a ja starałam się jej pomagać, jak tylko mogłam. Mała Zosia była promykiem słońca. Kasia w wolnych chwilach rysowała — najczęściej swoją córeczkę w różnych etapach życia: jako uczennicę, nastolatkę, dorosłą kobietę. Zawsze dziwiłam się, jak precyzyjnie potrafiła uchwycić te wizje.
„Skąd wiesz, jaką będzie?” — pytałam.
„Zobaczymy” — odpowiadała tylko z uśmiechem.
Niestety, euforia nie trwała długo. Gdy Zosia skończyła dwa lata, serce Kasi nie wytrzymało. W Anglii jej zdrowie się pogorszyło i pewnego dnia po prostu odeszła.
Natychmiast zaczęłam zbierać dokumenty do adopcji. Bałam się tylko jednego — iż dziewczynkę zabiorą obcy ludzie. Że się spóźnię. Ale na szczęście udało mi się. Dla Zosi zostałam mamą. Wiedziała, iż jej prawdziwa mama mieszka teraz w niebie. Wieczorami razem oglądałyśmy rysunki Kasi — one ją uspokajały, jakby mama wciąż była blisko.
Zosia rosła na mądrą, dobrą i pełną marzeń dziewczynkę. Miała już trzynaście lat, gdy pewnego dnia, wracając z kawiarni, gdzie świętowałam urodiny z przyjaciółkami, zobaczyłam przed drzwiami wysokiego mężczyznę z wyraźnym obcym akcentem. Mówił słabo po polsku, ale jego słowa przeszyły mnie dreszczem.
To był… ojciec Zosi. Prawdziwy, biologiczny. Anglik. Opowiedział, iż Kasia zazdrosna o jego siostrę, nie wybaczyła mu i wróciła do Polski, nie mówiąc nic o ciąży. Próbował ją odszukać, ale było już za późno. Gdy dowiedział się, iż ma córkę, zaczął starania o adopcję — ale ja byłam szybsza. Nie wiedział, iż Zosia cały ten czas rosła w miłości, pod moją opieką.
Gdy Zosia usłyszała tę rozmowę, stała jak wryta, wpatrując się w twarz mężczyzny, w której szukała śladów siebie. Potem, przy herbacie, zaczęła się powoli uśmiechać. Mężczyzna poszedł do hotelu, a ona wzięła swoją ulubioną lalkę-wróżkę i szepnęła:
„Dziękuję, wróżko, iż mam teraz tatusia.”
Minęło kilka miesięcy, zanim wszystko się ułożyło. Zosia wyjechała do Anglii. Okazało się, iż jej ojciec ma już trójkę dzieci z poprzedniego małżeństwa, ale ona, jako najstarsza, gwałtownie znalazła z nimi wspólny język. Poszła do szkoły, uczy się angielskiego, chodzi na zajęcia, tańczy. Piszemy do siebie, rozmawiamy przez telefon, dzielimy się nowinami.
Tęsknię. Bardzo. Ale jestem szczęśliwa.
Szczęśliwa, iż moja Kasia zostawiła po sobie nie tylko wspaniałą córkę, ale też siłę miłości, która po tylu latach przyprowadziła do niej prawdziwego ojca.
Taka oto historia. Niezwykła, niemal jak baśń. Ale jak każda baśń — mówi o prawdziwej wierze, miłości i cudzie.