Dzisiaj znów przeglądałam stare rysunki i przypomniałam sobie tamten dzień, gdy córeczka zapytała mnie niewinnym głosem: „Mamusiu, a kiedy wróżka podaruje mi tatusia?” Jej wielkie, pełne nadziei oczy patrzyły na mnie tak, iż aż serce mi się ścisnęło. Codziennie bawiłyśmy się w magiczne gry, malowałyśmy, wymyślałyśmy historie. Tego dnia wyciągnęła z pudełka kartkę, na której narysowała dziewczynkę rozmawiającą z maleńkim człowieczkiem. Potem znalazła kolejny rysunek – tam ta sama dziewczynka robiła poranną gimnastykę i śmiała się radośnie.
„Tak będę ćwiczyć, a potem obleję się wodą, mamo!” – powiedziała uradowana, po czym, zmęczona zabawą, spokojnie zasnęła.
W tamtej chwili znów uświadomiłam sobie, jak nieprzewidywalne potrafi być życie. Ale zacznijmy od początku.
Kiedyś razem z moją najlepszą przyjaciółką Kasią poszłyśmy na pedagogikę. Byłyśmy nierozłączne: wspólne studia, nieprzespane noce, marzenia o przyszłości. Po studiach obie trafiłyśmy do szkoły. Kasia dodatkowo ilustrowała książki dla dzieci – miała złote ręce i niesamowitą wyobraźnię. Jej prace zauważyli zagraniczni wydawcy i pewnego dnia dostała propozycję wyjazdu do Francji. Wyjechała na trzy długie lata. Pisaliśmy, dzwoniliśmy, tęskniliśmy.
Gdy wróciła do rodzinnego Poznania, nie była już sama. Miała przy sobie małą córeczkę. O ojcu dziecka nigdy nie wspominała. Rodzice już wtedy nie żyli. Radziła sobie samotnie, a ja starałam się być blisko, pomagać. Zosia była prawdziwym promyczkiem słońca. Kasia w wolnych chwilach rysowała – najczęściej swoją córeczkę w różnych etapach życia: jako uczennicę, nastolatkę, dorosłą kobietę. Zawsze zadziwiało mnie, jak szczegółowo potrafiła uchwycić jej przyszłość.
„Skąd wiesz, jaką będzie?” – pytałam.
„Zobaczymy” – odpowiadała tylko z uśmiechem.
Niestety, euforia nie trwała długo. Gdy Zosia skończyła dwa latka, serce Kasi przestało bić. W czasie pobytu we Francji jej zdrowie znacznie się pogorszyło i pewnego dnia po prostu odeszła.
Natychmiast zaczęłam zbierać dokumenty do adopcji. Bałam się tylko jednego – iż ktoś inny zabierze mi to dziecko. Że spóźnię się, iż trafi do obcej rodziny. Ale udało się. Od tamtej pory dla Zosi stałam się mamą. Wiedziała, iż jej prawdziwa mama jest w niebie. Razem przeglądałyśmy rysunki Kasi, zwłaszcza przed snem – te szkice działały na nią uspokajająco, jakby mama wciąż była przy niej.
Zosia rosła na mądrą, czułą, marzycielską dziewczynkę. Miała już trzynaście lat, gdy pewnego dnia, wracając z urodzinowego spotkania z przyjaciółkami w kawiarni, zobaczyłam przed drzwiami wysokiego mężczyznę z wyraźnym akcentem. Mówił słabo po polsku, ale jego słowa przeszyły mnie do szpiku kości.
To był… ojciec Zosi. Prawdziwy, biologiczny. Francuz. Jak opowiadał, Kasia z powodu zazdrości o siostrę uciekła do Polski, nie mówiąc nic o ciąży. Próbował ją odnaleźć, ale było za późno. Gdy dowiedział się, iż ma córkę, od razu zaczął starania o opiekę – ale ja byłam szybsza. Nie wiedział, iż Zosia przez wszystkie te lata rosła w bezpiecznym domu, otoczona moją miłością.
Gdy Zosia usłyszała tę rozmowę, nie mogła uwierzyć. Stała jak wryta, wpatrzona w twarz mężczyzny, na której próbowała odnaleźć swoje rysy. Później, już przy herbacie, zaczęła powoli się uśmiechać. On pojechał do hotelu, a moja córka wzięła do ręki ulubioną lalkę-wróżkę i szepnęła:
„Dziękuję, wróżko, iż mam teraz tatusia.”
Minęło kilka miesięcy, zanim wszystko się uregulowało. Zosia wyjechała do Francji, by mieszkać z ojcem. Okazało się, iż ma dużą rodzinę – troje dzieci z poprzedniego związku, ale jako najstarsza gwałtownie nawiązała z nimi kontakt. Poszła do szkoły, uczy się języka, chodzi na zajęcia, tańczy. Piszemy do siebie, rozmawiamy przez kamerkę, dzielimy się nowinami.
Tęsknię. Strasznie. Ale jestem szczęśliwa.
Szczęśliwa, iż moja Kasia zostawiła po sobie nie tylko wspaniałą córkę, ale też siłę miłości, która po tylu latach przyciągnęła do życia Zosi jej prawdziwego ojca.
Taka właśnie jest ta historia. Niesamowita, prawie jak bajka. Ale tak jak każda bajka – mówi o prawdziwej wierze, miłości i cudzie.