Jak moja teściowa trafiła do szpitala “z sercem”, a wyszła… z niemowlęciem

newsempire24.com 3 dni temu

Dzisiaj zapisuję tę historię w moim dzienniku, bo zrozumiałem, jak nieprzewidywalne może być życie.

Z Iwoną jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat. Poznaliśmy się na uniwersytecie we Wrocławiu — mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach w akademiku. On zawsze przynosił z domu pełne torby jedzenia — słoiki, pojemniki, wypieki. Jego mama, Bożena Januszewska, gotowała bosko i chyba starała się, żeby jej syn nigdy nie był głodny.

Gdy Iwona zgodziła się zostać moją żoną, pierwsze, co zrobiłem, to zabrałem ją, by poznała moją matkę. Trochę się denerwowała, ale od początku dogadywały się świetnie. Bożena Januszewska okazała się rozsądną, ciepłą i życzliwą kobietą. Urodziła mnie, mając zaledwie 18 lat, a pół roku później straciła męża. Nie załamała się. Wychowała mnie sama, zrobiła ze mnie porządnego człowieka, bez grama goryczy wobec świata.

Harowała na kilku etatach, żeby nie prosić nikogo o pomoc i dać mi wszystko, czego potrzebowałem. Nie było w jej życiu innych mężczyzn — nie miała czasu. Gdy Iwona ją poznała, miała 41 lat, ale wyglądała na 35 — zadbana, pełna energii, z błyskotliwym umysłem i poczuciem humoru.

— No cóż, teraz ty zajmiesz się moim chłopcem — powiedziała z uśmiechem, gdy oznajmiliśmy o zaręczynach.

Skończyliśmy studia, wzięliśmy ślub i zostaliśmy we Wrocławiu — dostałem dobrze płatną pracę. Mama od razu dała nam jasno do zrozumienia, iż nie będzie się wtrącać — przyzwyczaiła się do samotności, żyje swoim rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, dwa przystanki tramwajem.

Bożena regularnie nas odwiedzała — zawsze z prezentami, elegancka, uśmiechnięta. Nie narzucała rad, ale gdy Iwona pytała, chętnie pomagała, chwaliła jej ciasta, oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa jak marzenie.

Często przychodziliśmy do niej na herbatę, ciasta albo po prostu pogadać. Miała mnóstwo przyjaciółek i ciągle gdzieś biegała — do teatru, kina, na kawę. Pełna życia. A gdy urodził się nasz synek Bartuś, stała się naszym wybawieniem — pokazała, jak kąpać, karmić, woziła wózkiem, pozwalała Iwonie się wyspać. Później choćby odprowadzała go do przedszkola, gdy my nie zdążyliśmy po pracy.

Ale pewnego dnia po prostu zniknęła. Przez kilka dni nie odbierała telefonów, nie przychodziła. Martwiłem się, ale Iwona uspokoiła mnie — mama zadzwoniła i powiedziała, iż wyjechała do przyjaciółki do Opola na kilka tygodni. Wszystko gra. Dziwne, iż nie uprzedziła, ale cóż.

Kontaktowaliśmy się przez wideorozmowy. Prosiła, żeby pokazać wnuka, ale sama nie pokazywała twarzy. Żartowała, wymigiwała się. Na moje pytania machała ręką: “Daj spokój, co ty!”

Pewnego dnia jednak odebrała sama i nagle powiedziała: “Jestem w szpitalu miejskim, serce mi szwankuje.” Przestraszyliśmy się. Chcieliśmy przyjechać, ale odmówiła. “Jak wyjdę, zadzwonię, wtedy się zobaczymy” — odparła krótko.

Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas do siebie — miała istotną wiadomość. Przychodzimy. Drzwi otwiera… nieznajomy mężczyzna. Zamarłem. A za nim stała moja mama. Promienna. I… z dzieckiem na rękach!

— Poznajcie, to Janusz, mój mąż. A to — nasza córeczka, Weronika. Przepraszam, iż wam nie powiedziałam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam 47 lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. Ale teraz, gdy wszystko już za mną — chcę, żebyście byli częścią naszej nowej rodziny.

Zaniemówiłem. Ale potem zobaczyłem w jej oczach to samo ciepło i troskę, które widziałem, gdy przekazywała mi Iwonę. Podeszłem, przytuliłem ją i powiedziałem: “Zasłużyłaś na szczęście. Jesteśmy z wami, tak jak ty byłaś z nami.”

Teraz pomagamy jej z małą Weroniką, tak jak ona nam z Bartusiem. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, wspólne serce. I chyba właśnie to jest prawdziwe szczęście — kochać, wybaczać i żyć pełnią, bez względu na lata, stereotypy i lęki.

Dzisiaj zrozumiałem, iż życie zawsze może nas zaskoczyć, ale to od nas zależy, jak na to zareagujemy. Czasem wystarczy otwarte serce.

Idź do oryginalnego materiału