Jak poznałem waszą matkę

aleksandra.jursza.net 1 tydzień temu

Dobereł wieczoreł.

Przerwa spowodowana była dwiema rzeczami: moim kiepskim samopoczuciem psychofizycznym i oglądaniem „Jak poznałem waszą matkę”. Kto czeka na recenzję „Prawdziwego bólu”, ten się doczeka – sorry za obsuwę, ale do wykorzystania mam ok. 15 zeta ze zrzutki, więc muszę czekać na tanie wtorki/środy.

Ale zacznijmy już… Historia mogłaby się skończyć na 1 odcinku, ale całość ma 9 sezonów po 22-24 odcinków emitowanych w latach 2005-2014.

I powiem tak: to nie jest historia na raz. Tzn. można, jak ktoś jest wręcz zakochany w „Jak poznałem waszą matkę”, bo serial zawiera wiele legen… legendarnych scen. Wystarczy wspomnieć o przemianie Barneya (Neil Patrick Harris) w kolesia, który nosi tylko garnitur albo o scenie, gdzie ten sam koleś stwierdza „zniszczę cię” i to robi. Cóż, fani raczej wiedzą, o czym mówię, nie fani zaś nie mają mieć o co pretensji, bo w tym serialu dzieje się bardzo dużo i historia jest mocno zakręcona.

Mamy bowiem do czynienia z paczką przyjaciół: Tedem, Barneyem, Lily (Alyson Hannigan), Marshallem (Jason Segel) i Robin (Cobie Smulders). Siedzi ona sobie w barze i przeżywa różne zakręcone przygody, nie raz opowiadając o nich. I adekwatnie z wyjątkiem Lily i Marshalla, każdy z bohaterów szuka miłości – tej jedynej, prawdziwej.

Tak, jestem zmęczona materiałem.

Tak, warto było przejść przez te 6 sezonów i wybrane odcinki późniejszych, by obczaić całą serię. Zgrzeszyłam? Nie do końca – bo Ted się tak naopowiadał, iż zachowanie współpasażerów w autobusie wobec niego wydaje się jedynym rozsądnym zachowaniem.

Tak, trochę mnie wkurzyła rozpiętość historii (nie mylić z rozwiązłością). Bo i owszem, bohaterowie są wyjątkowi – każdy z nich czymś konkretnym się charakteryzuje. No i serial jest w bardzo wielu momentach prześmieszny, okraszony czarnym humorem. Tyle że…

I teraz uwaga. Ten serial JEST WOKE, chociaż na początku wydawał się naigrywać z gejów. Jednak lata jego tworzenia sprawiły, iż sezon 5 miał już elementy mocno niesmaczne, a im dalej, tym gorzej.

DOBRA. CZAS NA OGROMNE SPOJLERY, WIĘC… CZY WARTO OBEJRZEĆ „JAK POZNAŁEM WASZĄ MATKĘ”? Z PEWNOŚCIĄ TAK – JEST TO HISTORIA, KTÓRA MOŻE ROZPRASZAĆ PONURY NASTRÓJ I MA SIĘ WTEDY WRAŻENIE, ŻE JEST JAKOŚ FAJNIE. DOBRA, A TERAZ SEKCJA SPOJLEROWA, WIĘC KTO NIE CHCE, TEN NIECH ROBI SCROLLING.

SPOJLERY

Więc zacznijmy od tego, iż ten serial jest przydługi. I jasne, można twierdzić, iż humor we wszystkich odcinkach jest zacny i tak dalej, ale im dalej, tym bardziej miałam wrażenie, iż trochę się pogubiono i poszukano pomysłów na siłę.

Weźmy takiego Barneya. Na krótką metę ten bohater jest genialny – wieczny podrywacz, niedojrzały emocjonalnie mężczyzna, chodzący w garniaku. Ale ileż można? Ja rozumiem, iż odcinki realizowane są tylko 20 minut, ale jednak im dłużej się to oglądało, tym stawało się mniej zabawne, chociaż może wolałabym, żeby Barney został wiecznym podrywaczem.

Trochę nie ogarniałam, czemu wziął ślub z Robin, skoro między nimi chemia była średnia i byli już po jednym nieudanym związku. OK – Barney ją bardzo kochał i byłam w stanie w to uwierzyć, ale Robin nie miała chemii do niego. I to było widać.

I uważam, iż bardzo skrzywdzili tego bohatera, wlepiając mu dziecko z jakąś przypadkową babeczką. To nie tak powinno się skończyć.

A i jeszcze ten wątek woke… w jednym z odcinków dowiadujemy się, iż Barney ma brata. A potem, iż jego brat jest czarnoskóry. I tak dobrze, iż James (Wayne Brady) ma innego ojca od Barneya, ale uważam, iż twórcy byliby w stanie zrobić, iż kolesie mają tego samego tatę. A dlaczego?

Widzicie, dopóki wiedzieliśmy, iż James i Barney mieli rozwiązłą matkę, to było OK. Pasowało do konceptu. To, iż James jest gejem też było OK.

Ale to, iż dorobili Jamesowi i jego partnerowi dzieci, uważam za mocne chamstwo. Po pierwsze: skąd te dzieci? W serialu nie wyjaśniono, ale poczułam się zniesmaczona. Miałam takie uczucie „o, mężczyzna może urodzić dziecko”. Poza tym z punktu widzenia pedagogiki posiadanie dzieci przez gejów jest średnim eksperymentem. I tak, czytałam „Wyhoduj sobie wolność”, ale musielibyśmy wjechać z mocną dyskusję w temacie, a to ma być tylko recenzja serialu.

A jak już przy woke jesteśmy, to było parę scenek, kiedy kobiety się całowały.

Czy mam do tego serialu jeszcze jakieś wąty? Ano, tak.

Przede wszystkim zakręcenie wątku Robin-Ted-Barney przypomina trochę telenowelę brazylijską, co trochę męczy. Takie niekończące się koło wzajemnej adoracji wokół tego samego tematu.

I żałuję, iż z Barneyem nie skończyli na ślubie Robin…

I tu dochodzimy do naprawdę ogromnych spojlerów. Bowiem, gdy Robin pojawia się w serialu, to Ted próbuje ją poderwać. I udaje mu się to w romantyczny dość sposób. Chemię między tymi bohaterami widać było prawie przez wszystkie sezony. Bardzo dobrze, castingowcy się postarali.

A w dwóch ostatnich odcinkach Ted zdradził, jak poznał matkę swoich dzieciaków. I wiecie – mijanie się ich, takie drobne szczegóły typu „zgubiłam parasolkę, a on znalazł” to bardzo ładne rzeczy. I tajemnica, która była trzymana niemal do samego końca sprawiała, iż serial chciało się obejrzeć do końca.

No tyle, iż mamy do czynienia z komedią. Co prawda często czarną, ale jednak komedią. A tu nagle wchodzimy w smutne tony, bo widzicie, ukochana Teda zmarła na raka.

Wkurzyłam się.

Walnęli smutem prosto w twarz i to w taki trochę… bez sensu sposób. Serio, nie mieli innego pomysłu? Czemu to zawsze musi być ten pieprzony rak, a nie na przykład – bo ja wiem? A zresztą, kilka by to zmieniło, i tak smut pozostaje smutem.

I to, iż zawsze chodziło o Robin było takie sobie.

Generalnie mam mieszane uczucia co do zakończenia.

Ale całość dość przyjemna.

Idź do oryginalnego materiału