Jak teściowa stawała do walki o syna… choćby z własnym wnukiem

polregion.pl 2 dni temu

Jak teściowa walczyła o syna ze mną… a choćby z własnym wnukiem

Mamę mojego męża nazywają Barbara Januszewska. Od pierwszego spotkania wydała mi się kobietą z charakterem — i nie pomyliłam się. Ta kobieta od samego początku traktowała mnie nie jak synową, ale jak intruza, rywalkę, która odebrała jej ukochanego jedynaka. Myślałam, iż to minie, iż to tylko zazdrość — dojrzała, samotna matka boi się, iż straciła miejsce w sercu syna. Ale choćby nie przypuszczałam, iż pewnego dnia zacznie walczyć o jego uwagę nie tylko ze mną… ale też z własnym wnukiem.

Po spotkaniu naszych rodziców moja mama szepnęła mi cicho, z niepokojem w głosie:
— Wyjedźcie gdzieś daleko, może wtedy będziecie żyć spokojnie. Dopóki ona jest blisko, nie zaznacie zgody.

Niestety, miała rację.

Mieszkaliśmy w mieszkaniu, które mój mąż — Krzysiek — odziedziczył po babci. A było ono zaledwie dziesięć minut spacerem od domu teściowej. Praktycznie żyła z nami. Potrafiła zjawić się o siódmej rano w sobotę — „upiekłam pierogi, trzeba nakarmić syna”. Mogła wpaść prawie o północy — „coś mi serce zabolało, zrobiło się nieswojo”. Nieraz wracałam z pracy, a ona już siedziała na ławce pod blokiem, czekając, by pójść z nami do drzwi.

Długo znosiłam. Zamykałam oczy, zaciskałam zęby, uśmiechałam się, jak nauczono. Ale w końcu powiedziałam Krzysiowi:
— Kochanie, tak nie można. Jest mi ciężko, nie mamy ani prywatności, ani spokoju. Porozmawiaj z nią.

Porozmawiał. Zrozumiałam to następnego dnia, gdy zadzwonił telefon — w słuchawce usłyszałam szloch i słowa, których nigdy nie zapomnę:
— Bezwstydna jesteś! Chcesz matce syna zabrać!

Potem Barbara Januszewska zmieniła taktykę. Już nie przychodziła bez zapowiedzi — teraz wzywała Krzysia do siebie. Ciągle. Raz ciśnienie, raz serce, a raz po prostu nudno. Albo piekła „jego ulubione” ciasto — no jak tu odmówić? Mąż wychodził z poczuciem winy, wracał po godzinie, a czasem i później.

Moja mama mówiła, iż są tylko dwa wyjścia — albo rozwód, albo cierpliwość. Wybrałam cierpliwość. Zamknęłam oczy, stałam się niewidzialna. Aż zaszłam w ciążę.

I wtedy Krzysiek jakby się obudził. Troskliwość, uwaga, czułość — był idealnym mężem. Ale im bardziej ja się cieszyłam, tym mroczniejsza stawała się teściowa. I zaczęłam czuć — iż zazdrości nie tylko mnie, ale też… dziecku.

W dzień wyjścia ze szpitala Krzysiek prawie się spóźnił. Jego mama zadzwoniła wcześnie rano w panice — „źle się czuje”, „serce wali”, „chyba umieram”. Zamiast lekarza wezwała syna. Pognał do niej, zadzwonił po karetkę, a ci tylko wzruszyli ramionami: ciśnienie lekko podskoczyło, ale poza tym wszystko w porządku. Przybiegł do szpitala ostatni, zmieszany i roztrzęsiony. Wtedy już wszystko zrozumiałam.

Kiedy przywieźliśmy malucha do domu, teściowa przyjechała — „zobaczyć wnuka”. Ale cała jej uwaga nie skupiała się na dziecku. Chodziła po mieszkaniu, narzekała na samotność, powtarzała, jak jej ciężko, i żądała, by Krzysiek „częściej odwiedzał matkę, a nie zamykał się tu”. choćby jej własna siostra nie wytrzymała i powiedziała:
— Basia, no ty chyba żartujesz? Rozumiesz, iż tu jest niemowlę? To święto. A co ty wyprawiasz?

To był dopiero początek. Gdy tylko zbliżały się urodziny, święto czy wyjazd — Barbarę Januszewską dopadała kolejna „katastrofa”. I gdyby to tylko były wymówki — ona urządzała prawdziwe teatry. Dzwoniła ze sztucznymi łzami, grała na uczuciach, rozpętywała awantury, manipulowała.

Kiedy zwolnili mnie z pracy z powodu cięć, zostałam w domu z dzieckiem. Krzysiek zaczął pracować za dwoje, wychodził wcześnie, wracał późno. Jedyna okazja, by spędzić czas z synem, to weekendy. Ale choćby tych dwóch dni teściowa nam nie dawała. Raz „zepsuła się kran”, raz „trzeba wynieść szafę”, a innym razem po prostu „przyjdź, posiedź”.

Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do niej sama. Spokojnie, ale stanowczo powiedziałam:
— Barbara Januszewska, teraz Krzysiek ma tylko dwa dni w tygodniu dla syna. Na pewno was odwiedzi, ale później. Dajcie mu szansę być ojcem.

I wiecie, co odpowiedziała?

— Całe życie przed nim, żeby być ojcem. A matkę ma tylko jedną. I nie wiadomo, czy to dziecko w ogóle będzie ostatnie…

Wtedy zrozumiałam już wszystko. Dla niej nikt — ani wnuk, ani synowa, ani choćby uczucia własnego syna — nie mają znaczenia. Liczy się tylko ona.

Potem była kulminacja. Urodziny dziecka. Barbara Januszewska zawołała Krzysia „naprawić kran”. Właśnie tego dnia. Gdy odmówił, urządziła scenę — krzyki, groźby i „atak” na pokaz. To była ostatnia kropla.

Krzysiek po raz pierwszy nie wytrzymał. Powiedział:
— Mamo, mam rodzinę. I nie pozwolę ci jej zniszczyć. Kocham cię, ale nie będę już biegać na każde zawołanie.

Oczywiście, obwiniała mnie. Bo, jak zawsze, wina leżała nie po jej stronie. Ale ja nic nie powiedziałam. To ona sama wszystko zrujnowała. Własnymi rękami. Swoją chciwością na uwagę. Swoim egoizmem.

Czasem myślę — co by było, gdyby po prostu była blisko, życzliwie, po ludzku… Może teraz bylibyśmy jedną wielką rodziną. A tak — tylko wypalona ziemia między nami.

Idź do oryginalnego materiału