Z Tomaszem jesteśmy małżeństwem od prawie siedmiu lat. Poznaliśmy się jeszcze na uniwersytecie w Poznaniu — mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach w akademiku. Wtedy często przynosił ze sobą pełne torby jedzenia — słoiki, pojemniki, ciasta. Jego mama, Elżbieta Wojciechowska, gotowała bosko i zdawało się, iż robi wszystko, by jej syn nigdy nie był głodny.
Gdy Tomasz oświadczył mi się, pierwsze, co zrobił, to zabrał mnie, by poznać jego matkę. Trochę się denerwowałam, ale od początku dogadywałyśmy się świetnie. Elżbieta okazała się rozsądną, otwartą i ciepłą kobietą. Urodziła Tomasza w wieku osiemnastu lat, a pół roku później straciła męża. Nie załamała się jednak. Wychowała syna sama, uczyniła z niego porządnego człowieka, bez grama pretensji do świata.
Pracowała na kilku pracach, by nie być od nikogo zależną i zapewnić synowi wszystko, co potrzebne. Po śmierci męża nie było w jej życiu innych mężczyzn — nie było na to czasu. Gdy ją poznałam, miała 41 lat, ale wyglądała najwyżej na 35 — zadbana, pełna energii, z błyskotliwym umyslem i poczuciem humoru.
— No cóż, teraz to ty zajmiesz się moim chłopcem — powiedziała z uśmiechem, gdy ogłosiliśmy zaręczyny.
Skończyliśmy studia, pobraliśmy się i zostaliśmy w Poznaniu — Tomasz dostał dobrą pracę. Teściowa od razu dała nam znać, iż nie będzie się wtrącać: przyzwyczaiła się do samotności, żyje własnym rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, dwa przystanki autobusem.
Elżbieta czasem do nas wpadała — zawsze z prezentami, wypielęgnowana, uśmiechnięta. Nigdy nie narzucała rad, ale gdy prosiłam, podpowiadała, chwaliła moje wypieki, a choćby oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa jak marzenie.
Często ją odwiedzaliśmy: zapraszała nas na herbatę, ciasta, po prostu na pogawędkę. Miała wiele przyjaciółek i ciągle gdzieś biegała — do teatru, do kina, na kawę. Była pełną życia, energetyczną kobietą. Gdy urodził się nasz synek Kacperek, teściowa stała się naszym wybawieniem — pokazała, jak kąpać, karmić, spacerowała z wózkiem, dawała mi czas na sen. Później choćby odprowadzała go do przedszkola, gdy nie zdążyliśmy po pracy.
Ale pewnego dnia po prostu zniknęła. Przez kilka dni nie odbierała telefonów, nie przychodziła. Martwiłam się, ale Tomasz uspokoił mnie — zadzwoniła i powiedziała, iż wyjechała do przyjaciółki do Gdańska na parę miesięcy. Wszystko w porządku. Zdziwiłam się — dlaczego nie uprzedziła? To do niej niepodobne. No trudno.
Kontaktowaliśmy się przez wideorozmowy. Prosiła, by pokazać jej wnuka, ale sama nie pokazywała się w kadrze. Zbywała żartami. Na moje bezpośrednie pytania machała ręką: — Oj, daj spokój!
Pewnego dnia jednak zadzwoniłam — odebrała sama Elżbieta i niespodziewanie powiedziała: — Jestem w szpitalu miejskim, serce szwankuje. Przeraziłam się. Zaproponowałam przyjazd, ale odmówiła. — Jak wyjdę, zadzwonię, wtedy się zobaczymy — odparła sucho.
Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas do siebie — miała istotną wiadomość. Przyjechaliśmy. Drzwi otworzył… obcy mężczyzna. Zamarłam. A za jego plecami stała Elżbieta. Promienna. I… z niemowlęciem na rękach!
— Poznajcie, to Wojciech, mój mąż. A to — nasza córka, Kinga. Wybaczcie, iż nie mówiłam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam 47 lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. Ale teraz, gdy wszystko już za nami — chcę, byście byli częścią naszej nowej rodziny.
Zaniemówiłam. Ale potem zobaczyłam w jej oczach tę samą troskę, ciepło i nadzieję, którą widziałam, gdy przekazywała mi pod opiekę Tomasza. Podeszłam, przytuliłam ją i powiedziałam: — Zasłużyłaś na szczęście. Jesteśmy przy tobie, tak jak ty byłaś przy nas.
Teraz pomagam jej z małą Kingą, tak jak ona pomagała mi. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, wspólne serce. I chyba o to właśnie chodzi w prawdziwym szczęściu — kochać, wybaczać i żyć, pomimo lat, stereotypów i lęków.