Już w myślach spakowałam torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, by uciec z dzieckiem od męża i jego rodziców z tej wsi. Nie mam zamiaru poświęcać życia ich kozom, krowom i nieskończonym grządkom. Uważają, iż skoro wyszłam za Wojtka, automatycznie zgodziłam się na rolę darmowej robotnicy w ich gospodarstwie. Ale ja tak nie myślę. To nie moje życie i nie chcę, by mój syn dorastał w tym mrocznym bagnie, gdzie jedyną rozrywką jest dyskusja o tym, ile mleka dała krowa Białka.
Gdy tu przyjechałam po ślubie, wszystko wydawało się znośne. Wojtek był troskliwy, jego rodzice, Halina Józefowa i jej mąż, sprawiali wrażenie życzliwych. Wieś wyglądała malowniczo: zielone pola, świeże powietrze, cisza. Sądziłam nawet, iż się przyzwyczaję. ale rzeczywistość gwałtownie zweryfikowała moje oczekiwania. Tydzień po przeprowadzce Halina Józefowa wręczyła mi wiadro i kazała doić kozy. *Jesteś teraz nasza, Krysia, trzeba pomagać!* — powiedziała z uśmiechem, od którego do dziść cierpnie mi skóra. Ja, dziewczyna z miasta, która nie trzymała nic cięższego niż laptop, miałam w jeden wieczór opanować dojenie. To była pierwsza przestroga.
Wojtek, jak się okazało, nie zamierzał mnie bronić. *Mama ma rację, na wsi wszyscy pracują* — odparł, gdy próbowałam zaprotestować. I tak zaczęło się moje nowe życie: pobudka o piątej rano, karmienie zwierząt, pielenie warzywnika, sprzątanie domu, gotowanie dla całej rodziny. Czuję się nie jak żona, ale jak służąca. A jeżeli ośmielę się poprosić o dzień wolny, Halina Józefowa przewraca oczami i zaczyna swoje wykłady: *Za naszych czasów kobiety harowały od świtu do nocy, i nikt nie narzekał!* Wojtek milczy, jakby go to w ogóle nie dotyczyło.
Mój syn, który ma zaledwie trzy lata, stał się dla mnie jedynym promykiem światła. Patrzę na niego i wiem, iż nie chcę, by dorastał tu, gdzie jego przyszłość to albo praca w gospodarstwie, albo wyjazd do miasta, gdzie będzie obcy. Chcę, by chodził do dobrego przedszkola, uczył się, podróżował, widział świat. A tu? Tu choćby internetu nie ma, by ściągnąć mu bajki. Gdy Halina Józefowa usłyszała, iż chcę zapisać syna na kółko plastyczne w sąsiedniej wsi, tylko prychnęła: *Po co mu to? Niech lepiej uczy się doić krowę, przyda się!*
Próbowałam rozmawiać z Wojtkiem. Tłumaczyłam, iż się tu duszę, iż to nie było moim marzeniem. On tylko wzrusza ramionami: *Wszyscy tak żyją, Krysia. Czego ty chcesz?* A niedawno odkryłam, iż Halina Józefowa już planuje rozbudowę obory i kupno kolejnej krowy. Oczywiście, cała praca znów spadnie na mnie. To była ostatnia kropla.
Zaczęłam potajemnie odkładać złotówki. Niewiele, ale na bilet do miasta starczy. Mam przyjaciółkę w województwie, obiecała pomoc z mieszkaniem i pracą. Wyobrażam sobie, jak wsadzamy z synem plecaki do autobusu, zostawiając za sobą tę wieś, kozy, krowy i wieczne pretensje Haliny Józefowej. Marzę o małym mieszkanku, gdzie będzie tylko nasza przestrzeń, gdzie ja mogę pracować, a syn — rosnąć w normalnych warunkach. Chcę znów czuć się człowiekiem, nie maszyną do pracy.
Oczywiście, jest mi strasznie. Nie wiem, jak potoczy się życie w mieście. Czy znajdę pracę? Czy pieniędzy wystarczy? Ale jedno wiem na pewno: nie mogę tu zostać. Za każdym razem, gdy widzę syna bawiącego się w obejściu, myślę, iż zasługuje na więcej. Ja też. Nie chcę, by patrzył, jak jego matka ugina się pod tym ciężarem, jak zatraca siebie dla cudzych oczekiwań.
Halina Józefowa powiedziała niedawno, iż jestem *zbyt miejska* i nigdy nie będę swoja na wsi. Wiecie co? Ma rację. Nie chcę tu być swoja. Chcę być sobą — Krysią, która marzyła o karierze, podróżach, szczęśliwej rodzinie. I zrobię wszystko, by odzyskać to życie. choćby jeżeli oznacza to spakowanie torby i ucieczkę z dzieckiem tam, gdzie nikt nie zmusi nas do dojenia krów.