Poniżej pełna treść listu jednej z nauczycielek, która od lat próbuje zmienić scenariusze życia dzieci z małej wsi na Podkarpaciu.
"Ich rodzice to skromni ludzie"
"Od blisko dekady nauczam w szkole podstawowej. Do dziś jest coś, co nie daje mi spać. Do dziś, od dziesięciu lat, czuję ten sam smutek, kiedy edukację w szkole rozpoczyna dziecko, któremu nikt nigdy nie pokazał, iż można się uczyć.
Dzieci, którym nikt nigdy nie wyjaśnił, czym nauka jest. Którym nikt nigdy nie dał książki do rączki, nie pokazał liter, nie nauczył liczyć. Tak, wciąż przychodzą do szkół dzieci, które gubią się w liczeniu swoich paluszków do 10. Dzieci, które pierwszy raz poznają alfabet. W wieku 7 lat nie mają pojęcia, jak złożyć słowo, by je przeczytać.
Pracuję w małej szkole, wiejskiej. Dzieci, o których pisze, często nie znają choćby innych miejsc. Ich rodzice to często skromni ludzie, pracownicy fizyczni, rolnicy. Ich priorytetem nie jest wciąż wykształcenie dziecka, a praca wokół gospodarstwa.
Nie będę pisać o tym, czy to jest ok. Nie jest moją rolą ocena tych ludzi. A jednak, jako nauczycielka, mam trudność z akceptacją takiego stanu rzeczy. Dzieci często realizują obowiązek szkolny dopiero od prawnej granicy, czyli 7. roku życia. Wcześniej biegają po lesie, pomagają rodzicom, żyją bez edukacji. Jakiejkolwiek.
Ich wyjątkowość widać i nie zawsze jest dobrze odbierana przez rówieśników. choćby w tak małej lokalnej placówce. Albo tym bardziej. Różnice są widoczne jak na dłoni i jest dużą częścią naszej pracy wyrównywanie ich. Dzieciaki startują z deficytami, z różnymi zasobami.
A ja mam duszę idealistki, pewnie dlatego wróciłam tutaj, w rodzinne strony. Chciałam pokazać tym dzieciom i tym ludziom, iż można inaczej, iż można nauczyć dzieci o świecie w taki sposób, by chciały go eksplorować. Chciałabym im powiedzieć, iż nie trzeba się wiedzy bać.
Wręcz przeciwnie. Tylko wiedza może nam pomóc przejść przez życie z podniesioną głową. Nie przemoc, nie mięśnie. Wiedza, perspektywy, poznawczość.
Tylko jak mam to wyjaśnić ludziom, którzy całe życie spędzili w jednym domu, wieczorami siadają na tych samych ławkach, w niedzielę zawsze o tej samej porze przekraczają próg kościoła, a czytanie książek traktują jak kaprys bogaczy?
Oczywiście, problemy bywają poważniejsze. O ile jestem w stanie zrozumieć przywiązanie do roli pracy i tradycji, o tyle nie mogę i nie chcę rozumieć nałogów i krzywdzących schematów, jakie często toczą tych ludzi.
Dzieci, które do siódmego roku życia nie miały w dłoniach książki, to często dzieci z domów o skrajnie trudnej sytuacji ekonomicznej. Z domów, w których jest ciężko być dzieckiem.
Widzę to i działam, małymi krokami, codziennymi decyzjami, robię wszystko, co w mojej mocy, by zmienić kształt życia tych dzieci. Nie jestem jednak wszechmocna. I ta myśl również nie daje mi spać".