„Nie jesteś już nikomu winna. Tylko swojemu dziecku…”
Marii zdarzył się rzadki dzień wolny, więc postanowiła rozpieszczać domowników czymś smacznym. Po krótkim namyśle wybrała szarlotkę — ulubione ciasto całej rodziny. Gdy jednak zajrzała do szafki, okazało się, iż skończyła się mąka. Więc narzuciła płaszcz, zamknęła dom na klucz i poszła do pobliskiego sklepu. Nikogo nie było wtedy w domu — mąż z synami pojechali do rodziców do sąsiedniej wsi, a córka, jak Maria była pewna, pozostała w mieście.
Lecz gdy wróciła z zakupami, od razu poczuła niepokój — w domu ktoś był. I to nie byle kto: w przedpokoju stały buty Kingi. Serce ścisnęło się jej boleśnie. Cicho postawiła torby w kuchni, podeszła do pokoju córki i… zastygła w miejscu. Na łóżku, skulona w kłębek, płakała jej Kinga.
Maria początkowo straciła głowę, ale gwałtownie się opanowała. Usiadła obok, pogłaskała córkę po włosach. Kinga, łkając, zaczęła opowiadać. O tym, jak poznała Marcina, jak przysięgał jej miłość, jak byli razem prawie rok. I jak nagle wszystko runęło.
Gdy Kinga dowiedziała się o ciąży, najpierw się ucieszyła — przestraszyła, ale ucieszyła. Chciała najpierw porozmawiać z Marcinem, zanim powie rodzicom. ale on przestraszył się jeszcze bardziej. Znacznie. Po prostu zniknął — nie odbierał telefonów, usunął ją z mediów, jakby nigdy nie istniała.
— Mamo — szlochała Kinga — tylko się nie gniewaj… Nie chciałam tego ukrywać. Myślałam, iż będzie inaczej…
Maria milczała. Ale nie ze złości. Z bólu. Z żalu za córką. Przytuliła Kingę i cicho powiedziała:
— Nic mi nie jesteś winna, słyszysz? Tylko temu maluchowi. A z resztą sobie poradzimy. Razem.
Wieczorem, gdy wrócił Krzysztof z synami, Maria opowiedziała mężowi, co się stało. Długo milczał. W końcu spojrzał na córkę, na żonę — i uśmiechnął się:
— No, Maryś… Wiesz przecież, iż zawsze marzyłem o trzeciej córce. Nie wyszło — to chociaż wnuczka będzie. A może i wnuk. I tak — to przecież szczęście. Może niespodziewane, może trudne. Ale nasze.
Maria odetchnęła z ulgą. Krzysztof był prostym, ale pewnym człowiekiem. Kinga uśmiechnęła się przez łzy. Tego wieczoru jedli kolację, już wiedząc, iż niedługo w ich domu będzie o jedną osobę więcej.
Na rodzinnym zebraniu postanowili: Kinga weźmie dziekankę, a po urodzeniu dziecka wróci na studia. Szukać Marcina Krzysztof kategorycznie zabronił:
— Taki zięć nigdy nie stanie w naszej rodzinie. Uciekinierów w naszym domu nie witamy.
Z tą decyzją wszyscy się zgodzili.
Ale, jak to często bywa, wieś zaczęła szemrać. Szeptano: „Przyleciała z kałdunem”, „Od żonatego”, „Sama winna”. Nikt nie mówił tego wprost, ale Maria czuła te spojrzenia.
Pewnego dnia w sklepie podeszła do niej miejscowa plotkara — Grażyna.
— Cześć, Maryś. Słyszałam, twoja Kinga zaszła w ciążę, co? Od kogo w ogóle? Czy sama nie wie?
Maria bez słowa położyła przed nią paczkę świeczek.
— Żebyś lepiej widziała, kto od kogo. Bo ja u córki żadnego kałduna nie zauważyłam. Ale ty, może przy świeczce, coś wymacasz.
Kobiety w kolejce parsknęły śmiechem. Grażyna zbladła i więcej nie odezwała się na ten temat.
Kinga urodziła dziewczynkę. Nazwali ją Zofią. Krzysztof nie posiadał się z radości. Po dwóch latach Kinga wyszła za mąż za dobrego człowieka, który przyjął Zosię jak własną córkę. Żyli długo i szczęśliwie — w miłości i wzajemnym szacunku.
Tak, jak powinna wyglądać prawdziwa rodzina. Prawdziwe szczęście nigdy nie przychodzi tam, gdzie panuje osąd, ale tam, gdzie serca pozostają otwarte.