Czasem wydaje mi się, iż tracę syna – nie fizycznie, ale moralnie, duchowo. Jakby gasł na moich oczach, tracił siebie, swoją wolę, charakter. A wszystko to przez kobietę, z którą żyje. Przez tę, która kiedyś wydawała się tak solidna i godna zaufania, a okazała się… choćby nie wiem, jakiego słowa użyć, żeby nie wybuchnąć płaczem lub krzykiem.
Tomek ożenił się kilka lat temu. Miał już ponad trzydzieści lat, stabilną pracę i awans zawodowy. Właśnie wtedy został dyrektorem holdingu logistycznego tutaj, w Poznaniu. Miał też syna z pierwszego małżeństwa i zawsze myślałam, iż drugą żonę wybierze szczególnie uważnie. Tak, z Olą wszystko potoczyło się szybko. Ona też była zajętą osobą – miała sieć sklepów, zawsze w biegu, wymagająca, bez zbędnych uczuć. Ale starałam się nie wtrącać. Najważniejsze, żeby jemu było dobrze.
Przed ślubem Ola kilka miesięcy mieszkała z nami. Wtedy pomyślałam: dziewczyna z charakterem, nie paplająca bez sensu, w domu porządek. Tomek promieniał z radości, mówił, iż znalazł tę jedyną. Ślub był skromny, ale pełen serca. Prezenty, toast, kwiaty. Potem wyprowadzili się do osobnego mieszkania.
Po paru miesiącach Ola nagle oznajmiła, iż „pora, żeby urodzić”. Wiek – nie dziewczęcy, nie ma czasu do stracenia. Z początku nie mogła zajść w ciążę, potem wyjechała z przyjaciółką na Malediwy, a po powrocie powiedziała: „Jestem w ciąży”. Tomek się ucieszył, a ja poczułam niepokój. Ale znów – nie wtrącałam się.
Ciąża przebiegała ciężko. Ola była drażliwa, wybuchowa. Raz płakała, raz krzyczała. Tomek dzwonił i pytał, czy to normalne, iż kobieta tak się zachowuje. Mówiłam – hormony, bywa tak. Myślałam, iż po porodzie wszystko się unormuje.
Ale stało się tylko gorzej. Przy wyjściu ze szpitala Tomek przyniósł jej wspaniały bukiet. Ona, bez słowa, wyrzuciła go do śmietnika przed wejściem. Wtedy spojrzałam na syna – stał zagubiony, z opuszczonymi ramionami. A ja nie wiedziałam, czy go przytulić, czy krzyczeć z bezsilności.
Potem zaczęła wychodzić na swoje sprawy, zostawiając mi wnuka. Przyjeżdżałam, opiekowałam się malcem. W domu Oli był idealny porządek, wszystko rozpisane co do minuty: karmienie, sen, spacery. Ale od niej – ani uśmiechu, ani podziękowania. Zawsze spięta, zimna, z jakimś ukrytym rozdrażnieniem. Czułam się obco. Choć pomagałam i starałam się.
Minął pierwszy rok, potem drugi. Nic się nie zmieniło. Tomek stał się innym człowiekiem. Zmęczony, przygnębiony, jakby zgasł. Próbowałam z nim rozmawiać, ale on wszystko zwalał na zmęczenie, aż w końcu wyznał: „Nie wiem, jak z nią żyć. Ona jest zawsze niezadowolona. Wszystko jej nie tak.” Próbował z nią rozmawiać, pytał, co się dzieje, jak może pomóc. W odpowiedzi słyszał krzyki, groźby, iż „wyjedzie do rodziców, zabierze dziecko i on go już nie zobaczy”.
Potem zaczął się koszmar. Ola zabroniła mu jeździć w delegacje. Mówiła: „Nie jestem niańką, to twoje dziecko – zajmuj się nim”. Tomek zrezygnował ze stanowiska dyrektora, przeszedł na pracę zdalną, dorabiał w elastycznym wymiarze godzin. Zarobki spadły o połowę. Ola zaczęła mu wypominać, iż teraz jest „nikim” i „wiszi jej na karku”. A on przecież wszystko robił dla niej, dla rodziny.
Miesiąc temu zachorował. Grypa. Temperatura prawie czterdzieści stopni. Poprosiłam, żeby przywiózł wnuka do mnie, żeby się nie zaraził. Ola odmówiła. Mimo to przyjechałam. Weszłam – i mało nie upadłam ze zgrozy. Tomek, z mokrym czołem i zaczerwienionymi oczami, mył podłogę i naczynia. A ona leżała na kanapie z telefonem i rzuciła przez zęby: „A co, on ma się rozkładać? Ja też miałam gorączkę i pracowałam.”
Usiadłam w kuchni i po prostu zapłakałam. Mój syn – mężczyzna o złotym sercu, inteligentny, dobry – stał się cieniem. Ona go łamie, wyciska, niszczy. A on wciąż znosi, wciąż wybacza. Nie wiem, co robić. Gdy z nim rozmawiam – nie słucha. Gdy próbuję z nią – to bez sensu. Jest jak lodowata skała. Boję się, iż pewnego dnia on po prostu nie wytrzyma. I stracę go – już na zawsze.