Seans kiedyś? Z wypiekami na twarzy
Wyjście do kina to kiedyś było coś. Niezależnie, czy szło się z rodzicami na "Akademię Pana Kleksa", czy z chłopakiem na "Titanica" – to było wydarzenie. Zimny sok z automatów, popcorn w szarym kubku, światła gasną i ten moment napięcia, gdy ekran się rozświetla.
Wtedy nikt nie świecił telefonem, nikt nie wychodził "na chwilę". Byliśmy totalnie zanurzeni – w historii, obrazie, muzyce. W pełnym skupieniu.
Pamiętam, iż chodziłam na niektóre filmy po kilka razy. Bo nie było tak, iż można było "włączyć sobie film jeszcze raz w domu".
Kino miało aurę – niepowtarzalność, którą dziś tracimy na rzecz dostępności.
Od "święta" do "tła"
Dziś mamy wszystko pod ręką. Netflix, Disney, HBO, Prime, YouTube, VOD-y i TikTok, serwują nam obrazy non stop. Nie czekamy, nie planujemy. Oglądamy cokolwiek, bo "coś bym sobie puścił do kolacji". Jeden odcinek serialu zamienia się w cztery, choć nie pamiętamy nawet, co działo się w pierwszym.
A czasem nie wytrzymujemy choćby pięciu minut sceny bez sięgnięcia po telefon. Bo może ktoś napisał. Bo może "coś się dzieje". Bo może "coś nas omija".
Scrollujesz i oglądasz. Ale czy przeżywasz?
Z badań wynika, iż coraz więcej osób konsumuje treści "podwójnie": oglądając film i jednocześnie przeglądając social media. Z jednej strony – multitasking. Z drugiej – rozproszenie.
Co zostaje nam w głowie po takim seansie? Często ledwie zarys fabuły. Zero emocji, zero skupienia.
Kiedyś w kinie się płakało, śmiało, czekało na napisy końcowe z muzyką, która jeszcze przez dwa dni siedziała w głowie. Dziś kończy się odcinek i automatycznie włącza kolejny, a my choćby nie zauważamy, kiedy.
Zabiła nas dostępność. I tempo
Dziś nie trzeba się starać, by obejrzeć film. Nie trzeba wychodzić z domu, nie trzeba kupować biletu. Klik – i gotowe. To niby wygoda, ale też coś przez to tracimy. Dawniej film był nagrodą, wydarzeniem, rytuałem. Teraz jest przekąską. Fast foodem emocjonalnym.
Czy kino jeszcze ma sens?
Tak. Ale musimy je odzyskać. Nie tylko jako budynek, ale jako doświadczenie. I nie mówię tu o IMAX-ach, fotelach VIP czy popcornie za 30 zł. Mówię o świadomym byciu obecnym w trakcie oglądania. O tym, żeby wyłączyć powiadomienia w telefonie, zgasić światło i dać sobie godzinę i trzydzieści minut bez rozpraszaczy. Z jednym ekranem. Z jedną historią.
Nie musimy wracać do czasów, gdy seans był jedyną rozrywką miesiąca. Ale może warto raz na jakiś czas zrobić z filmu wydarzenie. Choćby małe. Choćby w domu.