Cyfrowy detoks czy emocjonalna próżnia?
"Bez telefonów, by dzieci mogły naprawdę odpocząć" – czytam w broszurce kolonijnej i czuję ulgę. Tak, niech się bawią, grają w siatkówkę, śpiewają przy ognisku. Tylko iż po dwóch dniach ciszy zaczynam odświeżać skrzynkę SMS-ową jak opętana.
A potem dzwonię na numer organizatora, pytając, czy wszystko w porządku, bo syn "nigdy tak długo nie milczał".
Dziecko offline – co ono naprawdę czuje?
Kiedy syn wrócił z kolonii, zapytałam, czy mu nie brakowało telefonu. Wzruszył ramionami: "Trochę. Ale bardziej ciebie". I wtedy coś mnie uderzyło. W świecie, w którym "bycie w kontakcie" znaczy wymienianie memów, nagle zniknęła możliwość prostego "mamo, wszystko OK".
A dzieci, choć potrafią żyć bez ekranów, niekoniecznie potrafią radzić sobie z samotnością w nowym miejscu bez żadnego kanału wsparcia.
Rodzic poza zasięgiem też nie wytrzymuje
Cisza. Brak SMS-a. Brak zdjęcia. Zaczynam tworzyć scenariusze: może złamał rękę, może płacze w poduszkę, może tęskni. A może po prostu świetnie się bawi i nie pamięta, iż istnieję?
Najgorsze jest właśnie to "może", ta niepewność, która w świecie telefonicznej dostępności non stop wydaje się nie do zniesienia.
Co się dzieje naprawdę?
Z opowieści wychowawców wiem, iż dzieci bez telefonów... płaczą pierwszej nocy, przytulają się do maskotek i zasypiają z listem od mamy pod poduszką. Że piszą pamiętniki, rysują komiksy, budują bazy...
I iż po kilku dniach wchodzą w rytm obozowego życia, który nie potrzebuje Wi-Fi. Ale ten etap trzeba przetrwać – i nie każde dziecko jest gotowe, by przeskoczyć lęk bez choćby jednego "będzie dobrze" od rodzica.
Nie chodzi o ekran, tylko o więź
Nie mam nic przeciwko koloniom bez telefonów. Sama uważam, iż są potrzebne. Ale może zamiast robić z nich cyfrową terapię szokową, warto pomyśleć o jakiejś formie kontaktu – raz w tygodniu, krótki telefon, kilka słów? Bo odcięcie to nie zawsze wolność. Czasem to tylko samotność w wersji premium.