**Lekarstwo na smutek**
Poznałem Zofię jeszcze na studiach. Oboje mieszkaliśmy w akademiku. Od razu wiedzieliśmy, iż zostaniemy razem, ale dopiero po dyplomach. Życie, jak to życie, gwałtownie zweryfikowało nasze plany. Na ostatnim roku Zofia zaszła w ciążę.
— Wojtek, co teraz będzie? — szlochała, wpatrując się we mnie szerokimi oczami. — Wiesz, jaka moja mama jest surowa. Ledwo dała się namówić, żebym wyjechała na studia. Obiecałam jej, iż nie powtórzę jej błędów, iż nie urodzę bez ślubu. A teraz? Jak mam wrócić do domu? Zabije mnie… — Przygryzła wargę, walcząc z łzami.
Też się bałem, ale postanowiłem zachować się jak mężczyzna. Zosię kochałem, więc zaproponowałem ślub. Rodzice nie stawiali mi żadnych warunków, gdy wyjeżdżałem do Warszawy. Zadzwoniłem do nich, wyznałem prawdę, obiecałem, iż wrócę z dyplomem i żoną. Pokrzyczeli oczywiście, ale cóż było robić.
Zofia chowała się za moimi plecami, gdy stanęliśmy w ciasnym przedpokoju u moich rodziców. Jej brzuch już się zaokrąglał. Ojciec marszczył brwi, mama kiwała głową i gderali, iż ślub bez błogosławieństwa i dziecko to zły początek. Ale pomogli — sprzedali działkę w Józefowie, dokładali swoje oszczędności i kupili nam kawalerkę na Woli.
— Zrobiliśmy, co w naszej mocy, reszta zależy od was — powiedział ojciec na pożegnanie.
Dwa miesiące później Zosia urodziła córeczkę.
Pracowałem, ale pieniędzy wciąż brakowało. Wstyd było prosić rodziców o więcej. Wtedy stary kolega ze szkoły zaproponował handel komputerami.
— Teraz jest na to czas, ludzie się rzucają na sprzęt. Ja mam kontakty, ty się znasz. Zrobimy biznes! — przekonywał.
Lata 90. z bandyckimi porachunkami minęły, ale ryzyko zawsze było. Zaciągnąłem kredyt na start. Kupowaliśmy wadliwy sprzęt tanio, ja go naprawiałem, ładowałem oprogramowanie i sprzedawaliśmy z zyskiem. Biznes się kręcił. Spłaciłem dług, a choćby kupiliśmy większe mieszkanie na Mokotowie.
Córeczka rosła. Zosia chciała wrócić do pracy.
— Po co? Pieniędzy nam starcza. Może pomyślimy o drugim dziecku? — marudziłem.
— Daj mi odpocząć. Jeszcze nie ochłonęłam od pieluch. A Laurze przyda się kontakt z rówieśnikami — przekonywała.
W przedszkolu brakowało miejsc. Zaproponowano jej posadę woźnej — w zamian przyjęliby córkę. Zosia się zgodziła.
— Z wyższym wykształceniem na sprzątanie? Wstyd! — wściekałem się.
— To tylko na rok, żeby Laurkę wzięli — tłumaczyła.
W końcu się zgodziłem.
Biznes się rozkręcał, ale pewnego dnia wszystko się zawaliło. Nową dostawę laptopów ukradziono, a magazyn podpalono. Zostaliśmy z długami. Kolega się załamał. Ja musiałem znaleźć pracę.
Pewnego dnia pomogłem kierowcy, którego samochód utknął w śniegu. Zauważyłem procesor na tylnym siedzeniu. Okazało się, iż szuka informatyka. Zacząłem u nich pracę, spłacałem długi powoli, życie wracało do normy. Laura dorosła, za rok miała iść na studia. Wszystko wydawało się już dobrze.
Tego dnia Zosia gotowała obiad, a Laura z koleżanką słuchały muzyki. Gdy dziewczyna wyszła, córka postanowiła ją odprowadzić.
— Mama, zaraz wrócę! — krzyknęła i zatrzasnęła drzwi.
Zosia włączyła telewizor. Gdy wróciłem, zapytałem:
— Gdzie Laura?
Dopiero wtedy Zosia zorientowała się, iż córki nie ma od pół godziny. Zadzwoniliśmy do koleżanki.
— Rozstałyśmy się dwadzieścia minut temu — zdziwiła się.
Zaczęliśmy dzwonić po szpitalach. W jednym przyjęli dziewczynę bez dokumentów. Laura żyła, ale była w śpiączce. Trzy dni później odeszła.
Był listopad, drogi śliskie. Kierowca na letnich oponach stracił panowanie nad autem.
Zosia nie mogła sobie wybaczyć. Zamknęła się w sobie, płakała, obwiniała mnie. Bałem się, iż zwariuje. W pracy poradzono, żeby wzięła psa lub kota.
— Zajęcie to najlepsze lekarstwo — powiedziała sprzątaczka.
Przypomniałem sobie, iż Zosia zawsze lubiła rysować. Znaleźliśmy nauczyciela — młodego faceta w czerni, z kucykiem. Zosia zaczęła malować, wreszcie się ożywiła.
Aż pewnego dnia zastałem ją znów zgaszoną. Młody malarz wyjechał — jego matka miała kosztowną operację. Zosia dała mu oszczędności na Laurę.
Okazało się, iż to oszust. Złapali go, gdy wynajmował nowe mieszkanie dla dziewczyny, która miała urodzić. Oddali większość pieniędzy.
Zosia wyrzuciła obrazy, oddała przybory sąsiadce. A potem ta przyniosła nam szarego kociaka.
— To dla was. Mama ma alergię — powiedziała dziewczynka.
— Kot to najlepsze lekarstwo — dodał jej ojciec.
Zosia przytuliła drżącego malca.
— Jak go nazwiemy? Mamy mleko? — spytała.
— Mleko jest. A nazwijmy go…
— Puszkiem. Laura tak nazywała swojego misia, pamiętasz? — przerwała mi.
Bałem się, iż znów wybuchnie płaczem. Ale Zosia poszła do kuchni, nucąc coś pod nosem.
— Zosiu, idę kupić kuwetę! — zawołałem, uśmiechając się.
— I nie zapomnij o karmie. Rośniemy, prawda, mały? — odpowiedziała, gładząc kotka.
Westchnąłem z ulgą. Powinienem był od razu kupić kota. I nie wdawać się z żadnymi malarzami.
**Czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze.**