Lekarstwo na kłopoty

polregion.pl 6 dni temu

**Lekarstwo na smutek**

Poznałem Łucję jeszcze na studiach. Oboje mieszkaliśmy w akademiku. Od razu wiedzieliśmy, iż chcemy być razem, ale czekaliśmy z formalnościami do dyplomu. Życie jednak lubi płatać figle. Na ostatnim roku Łucja zaszła w ciążę.

— Wojtek, co mam zrobić? — Łucja patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. — Wiesz, jaka moja matka jest surowa? Ledwo mnie wypuściła na studia. Obiecałam, iż nie powtórzę jej błędów, iż nie urodzę bez ślubu. A teraz? Jak wrócę do domu? Zabije mnie… — Przygryzła wargę, żeby nie wybuchnąć płaczem.

Też się bałem, ale postanowiłem zachować się jak mężczyzna. Rodzice nie stawiali mi żadnych warunków, gdy wyjeżdżałem do Warszawy na studia. Kochałem Łucję, więc zaproponowałem ślub. Egzaminy państwowe tuż-tuż, nie było czasu w wesele.

Zadzwoniłem do rodziców, powiedziałem im prawdę. Że przyjadę po studiach z dyplomem i żoną. Pokrzyczeli, oczywiście, ale co mogli zrobić?

Łucja chowała się za moimi plecami, gdy staliśmy w ciasnym przedpokoju rodziców. Ojciec marszczył brwi, matka kiwała głową i gderali, iż pochopnie zdecydowaliśmy się na dziecko, iż bez błogosławieństwa to nie wróży dobrze. Ale pomogli. Sprzedali działkę, dokładali się z oszczędności i kupili nam kawalerkę.

— Zrobiliśmy, co mogliście. Reszta w waszych rękach — powiedział ojciec.

Dwa miesiące później Łucja urodziła córeczkę.

Pracowałem, ale pieniędzy ciągle brakowało. Wstyd było prosić rodziców o więcej. Wtedy kolega z podstawówki zaproponował handel komputerami.

— Teraz jest czas! Każdy chce komputery, a ja znam dostawców. Ty się znasz, ja się uczę. Razem zarobimy kokosy! — przekonywał.

Lata 90. z bandytyzmem już minęły, ale ryzyko zawsze było. Zgodziłem się. Pożyczyłem sporą sumę na start.

Kupowaliśmy sprzęt z drugiej ręki, tani, ale ja go naprawiałem, ulepszałem. Sprzedawaliśmy z zyskiem. Spłaciłem dług, kupiliśmy dwupokojowe mieszkanie.

Córka rosła, czas posłać ją do przedszkola. Łucja marzyła o pracy.

— Siedziałabyś w domu, pieniędzy mamy dość — warknąłem. — Może czas na syna?

— Daj mi odetchnąć. Ledwo odeszłam od pieluch. Po studiach nie pracowałam ani dnia. A Adzie przyda się towarzystwo dzieci — przekonywała.

Ale miejsc w przedszkolu brakowało. Zaproponowano Łucji posadę woźnej — wtedy przyjęliby Adę. Zgodziła się bez wahania.

— Z wyższym wykształceniem jako sprzątaczka? To wstyd! — burzyłem się.

— To tylko na rok, żeby przyjęli Adę. To dobra opcja, będę miała córkę na oku — łagodziła.

Internet był wtedy powolny, praca zdalna nie istniała. W końcu przystałem.

Biznes szedł dobrze, aż pewnej nocy skradziono cały nowy towar. Kolega zaczął pić, ja szukałem pracy. Pewnego dnia pomogłem kierowcy, którego auto utknęło. Okazało się, iż szuka informatyka. Zatrudnił mnie.

Dług spłaciłem, życie się ułożyło. Ada miała niedługo zdawać maturę. Wydawało się, iż najgorsze za nami.

Pewnego dnia wróciłem późno z pracy. Łucja gotowała obiad, Ada z koleżanką słuchały muzyki. Potem koleżanka wyszła, Ada miała ją tylko odprowadzić.

— Mamo, zaraz wracam! — krzyknęła z przedpokoju.

Łucja włączyła telewizor. Gdy wróciłem, dom był cichy.

— Gdzie Ada? — zapytałem.

Łucja zbladła. Minęło już pół godziny. Zadzwoniliśmy do koleżanki — rozstały się 20 minut temu.

Znaleźliśmy Adę w szpitalu. Żyła, ale była w śpiączce. Trzy dni później odeszła.

Wiatr, deszcz ze śniegiem — taka była pogoda, gdy Ada wyszła. Na zakręcie auto na letnich oponach wpadło w poślizg. Kierowca nie zapanował.

Łucja załamała się. Każdego dnia jeździła na cmentarz, przestała mówić, obwiniała mnie. Bałem się, iż zwariuje.

Ktoś w pracy poradził, żeby wziąć zwierzę. Albo znaleźć jej zajęcie.

— Lubiła rysować — przypomniałem sobie.

Znalazłem nauczyciela przez internet. Młody chłopak, długie włosy, cały na czarno. Zapłaciłem za lekcje, kupiliśmy farby.

Łucja odżyła. Pokazywała mi swoje prace, uśmiechała się. Aż pewnego dnia znalazłem podarty rysunek na podłodze.

— Nauczyciel wyjechał. Jego matka jest chora, potrzebuje operacji — powiedziała monotonicznie.

— Płakał? — spytałem.

— Tak, bardzo. Nie stać go na operację.

— I dałaś mu pieniądze…

Odkładaliśmy na studia Ady. Łucja dała mu wszystko. Numer nauczyciela był nieczynny.

Poszedłem na policję. Okazało się, iż to oszust. Miał dziewczynę w ciąży, potrzebował pieniędzy na nowe mieszkanie.

Odzyskaliśmy część sumy. Łucja oddała farby sąsiadce.

Pewnego dnia sąsiad przyszedł z kotem.

— Alergia u żony, a szkoda go wyrzucić. Kot to najlepsze lekarstwo — powiedział.

Łucja przytuliła szarego kociaka.

— Jak go nazwiemy? — spytała.

— Tosiek — powiedziałem, ale ona już niosła go do kuchni, szukając mleka.

Uśmiechnąłem się. Trzeba było wziąć kota od razu.

— Idę po żwirek! — krzyknąłem.

— I kup karmę! Rośniemy, prawda, malutki? — odpowiedziała Łucja.

Westchnąłem z ulgą. Żadnych nauczycieli. Tylko kot.

Idź do oryginalnego materiału