MATKA, KTÓRĄ MUSIMY PRZYJĄĆ

newskey24.com 2 dni temu

Weronika nie mogła znaleźć usprawiedliwienia dla tego, jak jej mąż Szymon pozwalał własnej matce tak bezceremonialnie ingerować w ich życie. Przecież wiedziała, jak bardzo cierpiał w dzieciństwie, jak marzł i był zaniedbywany, podczas gdy jego starszy brat Tomek kąpał się w macierzyńskiej miłości, a on sam przez lata nosił jego zniszczone ubrania i pozostawał w cieniu.

Dlaczego teraz, gdy był już dorosłym, ustabilizowanym mężczyzną, głową własnego domu, pozwalał Zofii Marianównie po prostu przyjść — nie w gości, ale jak do swej własnej posiadłości — i zająć pokój, który miał być przeznaczony dla ich przyszłego dziecka?

— To w końcu moja matka — cicho mówił Szymon, jakby tłumaczył się nie tylko przed Weroniką, ale i przed własnym sumieniem. — Trochę postrzymamy. Dzieci i tak jeszcze nie ma.

Próbował łagodzić sytuację, choć w środku wszystko w nim się buntowało. Dopiero zaczął żyć tak, jak zawsze marzył. Kupił dom, ożenił się z kobietą, którą kochał aż do bólu, zasypiał bez lęku, iż znów okaże się niepotrzebny. A teraz znów była ona. Z torbami, z pretensjami, z wiecznym roszczeniem, iż jej się „należy”.

— Sam mówiłeś, iż ten pokój będzie dziecięcy! — nie wytrzymywała Weronika. — A teraz rządzi w nim twoja matka. Bez pytania, bez dyskusji.

Szymon milczał. Tak, kupił ten dom właśnie dla tych dwóch pokoi — sypialni i pokoiku dziecięcego. Bo marzył o rodzinie. A teraz marzenie znowu zostało odsunięte na bok. Jak kiedyś — w dzieciństwie.

Wszystko wróciło.

Przypomniał sobie, jak w ich dwupokojowym mieszkaniu Tomek dostawał wszystko — najlepsze prezenty, nowe ubrania, torty na urodziny. On zaś słuchał bajek o oszczędzaniu, o „nie stać nas”, o tym, iż euforia to luksus. Pamiętał, jak matka wyciągała ostatnie złote, by kupić Tomkowi kurtkę, podczas gdy jemu przynosiła używane buty z targowiska. Wiedział, iż był dzieckiem „z reszty”.

I teraz matka znów tu była. Mówiła, iż na kilka dni, ale już rozpakowała swoje rzeczy, już rozdawała rady, już krytykowała Weronikę — za to, jak gotuje, sprząta, jak wygląda. I znowu, jak dawniej, budziła w Szymonie to samo poczucie winy: iż nie sprostał, nie spełnił, nie zadowolił.

Weronika starała się trzymać fason. Ale coraz częściej wybuchała. Skarżyła się Szymonowi, iż Zofia specjalnie chowa jej rzeczy z ich miejsc, wyrzuca z lodówki zdrowe jedzenie, zastępując je tłustymi sosami i smażonym mięsem, krytykuje choćby wodę, którą ona pije.

— Robi to specjalnie. Jestem pewna, iż wszystko robi na złość — mówiła Weronika, zaciskając pięści.

Szymon próbował porozmawiać z matką. W odpowiedzi słyszał:

— Chcesz mnie wyrzucić z domu, który kupiłeś dzięki moim modlitwom? Zostawię ci to mieszkanie z Tomkiem, a wy tu z waszą żonką uciekacie przede mną. Niewdzięcznicy!

Odpychał te słowa. Nie potrzebował tego mieszkania. Ale gdy Weronika — z bólem w głosie — pokazała mu dokumenty, które znalazła w rzeczach Zofii Marianówny, Szymon nie wierzył własnym oczom. Wszystko było zapisane na Tomka: i mieszkanie, i garaż, i choćby ta działka, gdzie w dzieciństwie sadził ziemniaki. Wszystko, co obiecywała mu matka, okazało się pięknym kłamstwem.

— A mnie śpiewała, iż wszystko będzie moje. Że to dla mnie żyje. — Szymon ciężko opadł na fotel.

Nie płakał. Ale milczał w taki sposób, iż Weronice ścisnęło się serce.

Następnego dnia poszedł do pracy bez słowa. A wieczorem, wracając, odkrył, iż matki już nie było. Jej rzeczy stały przy furtce, a w oczach Weroniki płonęła obraza.

— Wyrzuciłam ją, Szymku. Wybacz, jeżeli powinnam była z tobą porozmawiać, ale już nie wytrzymywałam.

— Z powodu dokumentów? — spytał zmęczony.

— Nie tylko. Gdy powiedziałam jej, iż znam prawdę, nazwała mnie nikim. Stwierdziła, iż ty jesteś jej synem, a ja — tylko przybłędą. Że to ona ma prawo żyć w tym domu, a nie ja. Że ten dom jest twój, a więc i jej. I iż i tak mnie porzucisz, gdy tylko ona cię oświeci.

Szymon zamilkł. Potem pierwszy raz w życiu nazwał matkę… żmiją. I choćby nie przeprosił za to słowo.

— A na koniec — dodała Weronika — przeklęła nas. Mnie, ciebie, nasze nienarodzone dziecko. Powiedziała, iż wszystko stracimy.

Szymon tylko skinął głową. Wszystko było zbyt znajome. Zbyt przewidywalne.

Minęło kilka miesięcy. W ich domu znów zagościł spokój. Weronika nosiła pod sercem dziecko. Szymon nie dzwonił ani do matki, ani do brata. Po prostu wymazał ich. Bo już nie chciał być nikomu wygodny.

Ale pewnego dnia, gdy spacerowała już z wózkiem po narodzinach syna, spotkała dawną sąsiadkę. Ta przyznała: Zofia Marianówna wyprowadziła się od Tomka. A adekwatnie on sam ją „ulokował”. Do domu opieki. Nie dogadali się. Przez kilka miesięcy kłócili się, aż w końcu spakował jej rzeczy i oznajmił, iż w jego życiu nie ma miejsca na kapryśną staruszkę.

Weronika zastygła. Serce ścisnęło się boleśnie.

— Nie może się dowiedzieć — szepnęła do siebie. — Nie może.

I wróciwszy do domu, nie wspomniała ani słowem. Ani o domu opieki, ani o tym, iż matka prosiła sąsiadów o numer syna. O niczym.

Bo jej Szymon zasługiwał na ciszę, spokój i zwyczajne ludzkie szczęście. A jeżeli choćby dla tego szczęścia trzeba było przymknąć oczy na czyjąś starość — była na to gotowa. Bo miłość to nie tylko ciepło. To także granice.

I tak żyją. W domu, gdzie dziecięcy pokój czeka na śmiech, a w sypialni nie brzmi już kłamstwo. Gdzie Zofia Marianówna nie dyktuje warunków, a Weronika nie zgrzyta zębami z gniewu.

Po prostu żyją. Jak rodzina. Prawdziwa.

Idź do oryginalnego materiału