Mój mąż, Marek, ciągle mi wypomina, iż nie gotuję tak wykwintnych kolacji jak żona jego kolegi Jacka. Ania to wspaniała kobieta i prawdziwy geniusz kulinarny. Nie zaprzeczam, gotuje przepysznie, ale zajmuje jej to mnóstwo czasu. Kuchnia to jej pasja, miejsce, gdzie tworzy od rana do wieczora. A ja? Targam się między pracą, dzieckiem a domem, a jego wyrzuty wbijają się we mnie jak noże.
Ania jest teraz na macierzyńskim, a jej życie to marzenie każdej matki. Jej rodzice, choć są rozwiedzeni, uwielbiają wnuka i chętnie zabierają go od rana. Babcie i dziadkowie na wyścigi spacerują z wózkiem, karmią malucha, a wieczorem przywożą go do domu. Ania budzi się, oddaje dziecko szczęśliwym krewnym, wraca do łóżka, a potem spokojnie sprząta. Ma cały dzień, by tworzyć kulinarne arcydzieła. Nikt nie przeszkadza, nie rozprasza – pełna swoboda. Eksperymentuje, próbuje nowych przepisów, i każdego wieczoru mają na stole coś niezwykłego. Jej rodzina daje jej taką możliwość, i szczerze się za nią cieszę.
Ale Marek tego nie rozumie. Patrzy na Anię i widzi ideał, do którego – jego zdaniem – powinnam dążyć. „Ona jest na macierzyńskim, z dzieckiem, a wszystko ogarnia! – rzuca mi. – A ty gotujesz byle jak, ciągle to samo”. Jego słowa bolą jak policzki. Skąd mam wziąć pięć-sześć godzin dziennie na gotowanie? Pracuję, a wieczorem odbieram naszą córkę Zosię z przedszkola. Wracamy do domu około siódmej. Staram się przygotować coś szybkiego: ziemniaki z patelni, kurczaka z piekarnika, makaron z sałatką z ogórków i pomidorów. To jedzenie, które ratuje nas przed głodem, ale dla Marka to powód do drwin.
Gdybym zaczęła gotować tak skomplikowane dania jak Ania, kolacja byłaby gotowa o północy, a rodzina poszłaby spać głodna. Ale mąż tego nie widzi. Wciąż powtarza: „Ania za każdym razem wymyśla coś nowego dla Jacka, a ciebie chyba to nie obchodzi”. Jego podziw dla jej kulinarnych wyczynów brzmi jak oskarżenie o moją niewystarczalność. Mam dość tłumaczenia się. Gdyby Ania miała takie macierzyńskie jak większość – gdy nie ma choćby czasu wziąć prysznica – też gotowałaby kupne pierogi, a Jacek jadłby je bez pretensji.
Cieszę się dla Ani i Jacka. Jest świetna, iż nie wyleguje się na kanapie, tylko tworzy w kuchni, ciesząc męża. Ale boli mnie, iż Marek ciągle porównuje mnie do niej. Jakby nie widział, jak różnią się nasze życie. Pracuję na pełny etat, a wieczorem pędzę po Zosię do przedszkola. Ania jest na macierzyńskim i dzięki rodzicom ma całe dnie dla siebie. Oczywiście, iż ma więcej czasu! Też chciałabym takiego macierzyńskiego, ale nasi rodzice nie garną się do opieki nad wnuczką. Kochają Zosię, ale nie są gotowi spędzać z nią całych dni.
Marek nie daje za wygraną. „Przynajmniej w weekend mogłabyś ugotować coś specjalnego” – mruczy. A ja niby nie jestem człowiekiem? Nie potrzebuję odpoczynku? Pięć dni w tygodniu haruję w pracy, a potem mam stać cały weekend przy garnkach, by dogodzić jego zachciankom? Czasem myślę, iż szuka pretekstu do rozwodu. Czy naprawdę nie rozumie, jak niesprawiedliwe są jego słowa? A może specjalnie chce mnie zranić? Mam dość udowadniania, iż robię wszystko, co w mojej mocy. Chcę, żeby w końcu zobaczył mnie – nie Anię, tylko swoją żonę, która stara się ze wszystkich sił utrzymać rodzinę na powierzchni.