Bohater książki "Mężczyzna imieniem Ove"
to wyjątkowo antypatyczny, irytujący typ!
Mistrz narzekania i zrzędzenia!
Zgorzkniały maruda!
Służbista!
Mruk!
"Był on takim typem faceta, który już od szkoły podstawowej
zachowywał się jak naburmuszony starzec."
I potem wcale mu to nie przeszło!
Ba, wręcz się rozwinęło i nadęło!
To męczące dla otoczenia!
Tak myślałam, czytając powieść Fredrika Backmana.
Ale Ove ma też inne cechy: złote ręce i wielkie serce!
O czym przekonałam się w trakcie dalszej lektury.
Od śmierci żony trawi go smutek i tęsknota.
Jego życie straciło sens i dlatego postanowił umrzeć.
Ale w popełnieniu samobójstwa przeszkadzają mu
a to sąsiedzi, a to sprawy wymagające interwencji,
a to myśli o myślach kota lub inne okoliczności.
Ove więc, pomiędzy kolejnymi próbami odebrania sobie życia,
ratuje swoją skrzynkę pocztową, bezdomnego kocura,
sąsiada, sąsiadkę oraz innych.
Wozi, sprawdza, naprawia, załatwia.
I odwiedza żonę na cmentarzu.
Ona była wszystkimi kolorami jego świata.
Tylko ona umiała z nim "postępować".
Tylko jej mógł wszystko wybaczyć.
Bez niej czuje się zagubiony.
Tymczasem kolejne sprawy potrzebują jego zaangażowania.
Bierze więc sprawy w swoje ręce i robi co może,
choć kosztuje go to trochę nerwów i złości.
Wścieka się, przeklina, złorzeczy,
ale tu postuka, tam porozmawia,
tu walnie, a tam pomilczy.
I działa!
W którymś momencie zaakceptowałam go.
A może choćby polubiłam? ;-)
Wiele się nie zmienił, ale czyny świadczą o nim!
A iż pieniacz? No cóż, nikt nie jest bez wad ;-)
Świetna książka!
Polecam dorosłym.
.