Małgorzata szykowała się do tego dnia jak do święta. Wybrała nową sukienkę, upiekła ulubione ciasto męża – to z wiśniami i kruszonką, od którego Tomek zawsze mruczał z zachwytu. Kupiła bukiet delikatnych, kremowych róż i wyruszyła wcześniej. Dziś Wanda Zbigniewowa, teściowa, zaprosiła ich na obiad. Dzień Matki – wszystko musiało być idealne.
Tomek, jak twierdził, miał być na ważnym spotkaniu. Gdy więc Małgosia podjechała pod znajomą betonową „kostkę” w Łodzi i zobaczyła pod blokiem jego samochód, coś ścisnęło ją w żołądku.
— Dziwne… — szepnęła.
Postanowiła zrobić niespodziankę. Wyjęła klucz, delikatnie przekręciła w zamku. Zdejmując buty, weszła boso do przedpokoju, wstrzymując oddech. Z kuchni dochodziły głosy. Chciała zawołać, ale zastygła. Mówili o niej. Teściowa i Tomek.
— Tomaszu, posłuchaj no… — Wanda Zbigniewowa mówiła stanowczo. — Ten związek to pomyłka. Milczałam, ale dłużej nie mogę. Ona nie jest dla ciebie. Ani pochodzenia, ani posagu. Ani wychowania, ani rozumu.
— Mamo…
— Co „mamo”? Ta jej naciągana mina, ciągle buja w obłokach. Ani stylu, ani gustu. Ani rozsądku. Pisze jakieś tam rzeczy i udaje, iż to praca. Kim ona jest? Poetką? Wierszami dzieci będziesz karmił?
— Mamo, przestań… — głos Tomka drżał.
— A popatrz na Patrycję – córkę Ewy Janowej. Wychowana, wykształcona, ładna, mieszkanie ma swoje, rodzice z forsą. A twoja? Co ci dała, poza tym wiecznie głodnym spojrzeniem?
Małgosi zrobiło się zimno. Oparła się o ścianę. Słowa ciąły jak bicz. „Nijaka. Prześlizgnięta. Bez perspektyw”.
— Ona jest dobra… — próbował bronić żony Tomek. — Kocham ją…
— Miłość, miłość… Pomyśl o przyszłości. O dzieciach. Będziesz ją utrzymywał do końca życia? Nic nie umie, choćby ubrać się porządnie.
Małgosia nie wytrzymała. Odwróciła się, cicho wyszła i, nie patrząc, powlókła się przed siebie. Jesienny wiatr smagał twarz, łzy płynęły same. W głowie kołatało: „nie pasuje… bez stylu… do niczego się nie nadaje…”.
Wieczór. Siedziała w kawiarni, wpatrując się w zimną kawę. Zadzwoniła do Tomka:
— Nie przyjdę. Byłam pod waszym blokiem. Wszystko słyszałam.
— C-co?! — zająknął się.
— Wszystko. Że nie jestem dla ciebie. Że jestem beztalenciem. Że nie zasługuję choćby na twoje nazwisko.
Cisza.
— Małgosiu… no, mama… ona się po prostu martwi…
— O ciebie, czy o swoją dumę?
Rozłączyła się. Wróciła do domu późno. W milczeniu przeszła do sypialni. Tomek próbował tłumaczyć, usprawiedliwiać matkę, ale Małgosia nie chciała słuchać.
Kolejne dni były lodowate – jak ulica. Unikała męża, żyła jak we mgrze. Aż pewnego ranka, zaparzając ulubioną kawę, nagle poczuła mdłości. Zakręciło jej się w głowie. Spóźniający się okres, dziwne zmęczenie…
Kupiła test. Dwie kreski.
Ciąża.
Tę, o której marzyła. Ale teraz – to był cios.
— Jestem w ciąży — powiedziała wieczorem.
Tomek zbladł, potem uśmiechnął się:
— Naprawdę? To cud!
— Naprawdę. Tylko nie wiem… czy chcę to dziecko rodzić. Z twoją mamą… z tym, co powiedziała…
Podszedł, objął ją.
— Nie jesteś sama. Będziemy rodziną. Prawdziwą. Mama nie jest wieczna. A dziecko – to nasze. Jestem z tobą.
Nazajutrz pojechali do Wandy Zbigniewowej.
— Mamo… — zaczął Tomek, trzymając żonę za rękę. — Będziemy mieli dziecko.
Kobieta zastygła. Potem w jej oczach pojawił się błysk: może łzy, a może światło.
— Naprawdę? Boże… Zostanę babcią?!
Podeszła do Małgosi, objęła ją. Ciepło, szczerze.
— Wybacz mi, córeczko. Wiele ci wyrządziłam. Głupia jestem, stara. Ale to cud. Urodzisz nam aniołka.
W kuchni zagotował się czajnik. Zaczęło się zamieszanie.
Małgosia i Tomek wymienili spojrzenia. I po raz pierwszy od dawna – uśmiechnęli się. Może teraz dopiero zaczyna się prawdziwa historia.