Mój mąż narzeka, iż nie gotuję jak żona jego przyjaciela: Nie dostrzega różnicy między naszymi rodzinami.

twojacena.pl 2 dni temu

Mój mąż, Piotr, ciągle ma mi za złe, iż nie przygotowuję wyszukanych kolacji, jak żona jego kolegi Marka. Aneta to wspaniała kobieta i prawdziwy geniusz kulinarny. Nie zaprzeczam, gotuje przepysznie, ale zajmuje jej to masę czasu. Kuchnia to jej pasja, miejsce, w którym tworzy od rana do wieczora. A ja? Tłukę się między pracą, dzieckiem a domem, a jego pretensje wbijają się we mnie jak noże.

Aneta jest teraz na macierzyńskim, a jej życie to marzenie każdej matki. Jej rodzice, choć rozwiedzeni, uwielbiają wnuka i chętnie zabierają go od rana. Babcie i dziadkowie prześcigają się w spacerach z wózkiem, karmią malucha, a wieczorem przywożą go do domu. Aneta wstaje, oddaje dziecko zadowolonym krewnym, wraca do łóżka, a potem powoli sprząta. Ma cały dzień, by tworzyć kulinarne arcydzieła. Nikt jej nie rozprasza, nie ciągnie — pełna wolność. Eksperymentuje, próbuje nowe przepisy, i każdego wieczoru na ich stole ląduje coś wyjątkowego. Jej rodzina daje jej tę możliwość, a ja szczerze się za nią cieszę.

Ale Piotr tego nie pojmuje. Patrzy na Anetę i widzi ideał, do którego, jego zdaniem, powinnam dążyć. „Ona jest na macierzyńskim, ma dziecko, a i tak ze wszystkim daje radę! — rzuca mi pod nos. — A ty gotujesz byle jak, ciągle to samo.” Jego słowa bolą jak policzki. Skąd mam wziąć pięć–sześć godzin dziennie na gotowanie? Pracuję na pełny etat, a wieczorem odbieram naszą córkę Zosię z przedszkola. Wracamy do domu około siódmej. Staram się przyrządzić coś szybkiego: ziemniaki smażone, kurczaka z piekarnika, makaron z sałatką z ogórków i pomidorów. To jedzenie, które ratuje nas przed głodem, ale dla Piotra to powód do drwin.

Gdybym zaczęła gotować wykwintne dania jak Aneta, kolacja byłaby gotowa o północy, a rodzina poszłaby spać głodna. Ale mąż tego nie widzi. Wciąż powtarza: „Aneta za każdym razem wymyśla coś nowego dla Marka, a tobie, widzę, wszystko jedno.” Jego podziw dla jej kuchennych wyczynów brzmi jak oskarżenie o moją niedoskonałość. Mam dość tłumaczeń. Gdyby Aneta miała takie macierzyńskie jak większość kobiet — gdy nie ma czasu choćby się wykąpać — też gotowałaby pierogi z marketu, a Marek jadłby je bez marudzenia.

Cieszę się z Anety i Marka. Zasługuje na uznanie, iż nie wyleguje się na kanapie, tylko wymyśla nowe potrawy, zachwycając męża. Ale boli mnie, iż Piotr bez przerwy stawia mnie przy niej w cieniu. Jakby nie dostrzegał, jak bardzo różnią się nasze życia. Ja haruję cały dzień, a wieczorem pędzę po Zosię do przedszkola. Aneta jest na urlopie, a dzięki rodzinie ma całe dnie dla siebie. Oczywiście, iż ma więcej czasu! Też chciałabym taki macierzyński, ale nasi rodzice nie palą się do niańczenia wnuczki. Kochają Zosię, ale nie są gotowi spędzać z nią całych dni.

Piotr nie odpuszcza. „Przynajmniej w weekend mogłabyś zrobić coś specjalnego” — mamrocze. A ja co, nie jestem człowiekiem? Nie mam prawa do odpoczynku? Pięć dni w tygodniu zapracowuję się, a potem mam cały weekend stać przy garach, by zaspokoić jego zachcianki? Czasem myślę, iż szuka pretekstu do rozwodu. Czy naprawdę nie widzi, jak niesprawiedliwe są jego słowa? A może celowo chce mnie zranić? Mam dość udowadniania, iż robię, co w mojej mocy. Chcę, żeby wreszcie zobaczył mnie — nie Anetę, tylko swoją żonę, która daje z siebie wszystko, by utrzymać rodzinę na powierzchni.

Dziś zrozumiałem, jak łatwo oceniać, nie znając całej prawdy. Gdybym spojrzał jej oczami, może dostrzegłbym, iż moje wymagania są jak kamienie rzucane w kogoś, kto ledwo trzyma głowę nad wodą. Czasem najtrudniej docenić to, co się ma, zamiast marzyć o cudzym.

Idź do oryginalnego materiału