Mój mąż, Marek, ciągle ma mi za złe, iż nie przygotowuję wykwintnych kolacji, jak to robi żona jego przyjaciela, Krzysztofa. Agnieszka to wspaniała kobieta i prawdziwy geniusz kulinarny. Nie przeczę, gotuje przepysznie, ale zajmuje to mnóstwo czasu. Kuchnia to jej pasja, miejsce, gdzie tworzy od rana do wieczora. A ja? Targam się między pracą, dzieckiem a domem, a jego wyrzuty wbijają się we mnie jak noże.
Agnieszka jest teraz na macierzyńskim, a jej życie to marzenie każdej matki. Jej rodzice, choć rozwiedzeni, uwielbiają wnuka i chętnie zabierają go od rana. Babcie i dziadkowie na wyścigi spacerują z wózkiem, karmią malucha, a wieczorem przywożą go do domu. Agnieszka budzi się, oddaje dziecko szczęśliwym krewnym, wraca do łóżka, a potem bez pośpiechu sprząta. Ma cały dzień, by tworzyć kulinarne arcydzieła. Nikt nie przeszkadza, nie ciągnie – pełna swoboda. Eksperymentuje, próbuje nowych przepisów, i każdego wieczoru na ich stole pojawia się coś niezwykłego. Jej rodzina daje jej taką możliwość, a ja szczerze się za nią cieszę.
Ale Marek tego nie rozumie. Patrzy na Agnieszkę i widzi ideał, do którego – jego zdaniem – powinnam dążyć. „Ona jest na macierzyńskim, z dzieckiem, a i tak wszystko ogarnia! – rzuca mi. – A ty gotujesz byle jak, ciągle to samo”. Jego słowa bolą jak policzki. Skąd mam wziąć pięć czy sześć godzin dziennie na gotowanie? Pracuję, a wieczorem odbieram naszą córkę Zosię z przedszkola. Wracamy do domu około siódmej. Staram się przygotować coś szybkiego: smażone ziemniaki, pieczonego kurczaka, makaron z sałatką z ogórków i pomidorów. To jedzenie, które ratuje nas przed głodem, ale dla Marka to tylko powód do kpin.
Gdybym zaczęła przyrządzać skomplikowane dania jak Agnieszka, kolacja byłaby gotowa o północy, a rodzina poszłaby spać głodna. Ale mąż tego nie widzi. Tylko powtarza: „Agnieszka za każdym razem wymyśla coś nowego dla Krzysztofa, a ciebie, widzę, wszystko jedno”. Jego zachwyt nad jej kulinarnymi wyczynami brzmi jak oskarżenie o moją bezradność. Zmęczyło mnie tłumaczenie. Gdyby Agnieszka miała takie macierzyńskie jak większość – gdy nie ma czasu choćby na prysznic – też gotowałaby kupne pierogi, a Krzysztof jadłby je bez pretensji.
Cieszę się z Agnieszką i Krzysztofem. Dobrze, iż nie wyleguje się na kanapie, tylko tworzy w kuchni, radując męża. Ale boli mnie, iż Marek wciąż porównuje mnie do niej. Jakby nie dostrzegał, jak różne są nasze życia. Pracuję na pełny etat, a wieczorem pędzę po Zosię do przedszkola. Agnieszka jest na macierzyńskim, a dzięki rodzinie ma całe dnie dla siebie. Oczywiście, iż ma więcej czasu! Też chciałabym taki urlop jak ona, ale nasi rodzice nie palą się do niańczenia wnuczki. Kochają Zosię, ale nie są gotowi spędzać z nią całych dni.
Marek nie odpuszcza. „Przynajmniej w weekend mogłabyś ugotować coś specjalnego” – mamrocze. A ja to co, nie człowiek? Nie potrzebuję odpoczynku? Pięć dni w tygodniu haruję w pracy, a potem mam przez cały weekend stać przy garnkach, by dogodzić jego zachciankom? Czasem myślę, iż szuka pretekstu do rozwodu. Czy naprawdę nie widzi, jak niesprawiedliwe są jego słowa? A może specjalnie chce mnie zranić? Zmęczyło mnie udowadnianie, iż robię, co w mojej mocy. Chcę, by wreszcie zobaczył mnie – nie Agnieszkę, tylko swoją żonę, która ze wszystkich sił próbuje utrzymać rodzinę na powierzchni.