Mój mąż zmienił się po chorobie. On oszalał, a ja uciekłam

twojacena.pl 3 dni temu

Rok temu wyśmiałabym kogoś, kto powiedziałby, iż odejdę od Adama. Od męża, z którym spędziłam dwanaście lat, którego uwielbiałam. Od człowieka, o którym wszystkie przyjaciółki mówiły: „Masz niesamowite szczęście”. Naprawdę był dla mnie wszystkim. Troskliwy, solidny, dobry, uważny ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A teraz mieszkam z siostrą pod Warszawą, z dwoma synami i myślą, iż to był jedyny sposób, by przeżyć.

Kiedy się pobraliśmy, wszystko było jak u ludzi: zaczęliśmy od małego mieszkania, potem Adam sprzedał je i wzięliśmy kredyt na przestronne trzypokojowe. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy meble, zaczęliśmy żyć wygodnie. Dwóch synów, dziewięć i cztery lata. Pracowałam w domu kultury, prowadziłam zajęcia dla dzieci – nie dla pieniędzy, ale z miłości do tego, co robiłam. Adam zapewniał stabilność finansową, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom przyjęcia, byliśmy naprawdę szczęśliwi.

Ale wszystko zmieniło się w jednej chwili.

Pewnego dnia zadzwonili z jego pracy: Adam stracił przytomność w biurze. Karetka, szpital, analizy… Diagnoza: łagodny guz mózgu. Ale zaniedbany, rozrośnięty, przegapiony. Lekarze nie mogli przeprowadzić delikatnej operacji, musieli wykonać poważną, skomplikowan procedurę neurochirurgiczną.

Przeżył. Lekarze mówili, iż miał szczęście. Ale mój Adam zniknął. Po operacji stał się innym człowiekiem. Twarz wykrzywiona przez paraliż nerwu, słuch osłabiony. Ale znacznie straszniejsze były zmiany w środku. Wrócił do domu i zaczął się koszmar.

Zwolnił się z pracy. Po prostu powiedział:

— Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymasz.

Wzięłam dodatkową pracę. Wypruwałam żyły, żeby zarobić. A on… Całymi dniami leżał na kanapie, przewijał telefon, oglądał telewizję. Żadnej próby pomocy, choćby odrobiny inicjatywy. Tylko wyrzuty. I krzyki. Dużo krzyków.

Wyżywał się na wszystkich: na mnie, na dzieciach. choćby na naszego czteroletniego malca. Oskarżał nas, iż jest chory. Mówił, iż to my go „dobiliśmy”. Że przez nas się „załamał”.

Potem pojawiły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, przygotowywał się na „wielkie kataklizmy”, kupował sól, zapałki i konserwy. Odmawiał przyjmowania leków, odmawiał wizyty u lekarza. Błagałam go – on krzyczał, iż chcę go „zamknąć w psychiatryku”, iż mam „kochanków” i iż „cała Warszawa za mną płacze”.

Żyłam jak w złym śnie. Dom zamienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich zostawić w takiej atmosferze. Więc wyszłam. Zabrałam ich i pojechałam do siostry.

Rozwód był nieunikniony. Nie mogłam już żyć z tym człowiekiem. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, odmówił walki, odmówił bycia mężczyzną, ojcem, człowiekiem.

Teraz krewni Adama mówią, iż jestem egoistką. Że odeszłam, gdy był „w potrzebie”. Że porzuciłam go w biedzie. Że jeździłam na jego plecach, a gdy zrobiło się ciężko – uciekłam. To boli. Bo nikt nie był przy mnie, gdy nie spałam nocami ze zmęczenia. Nikt nie widział, jak trzęsły mi się ręce, gdy znów krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace na plecach.

Nie zostawiłabym go, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby pozostał sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na ciągły strach i toksyczną atmosferę. Moim obowiązkiem było je ochronić.

Czasem wspominam tamtego Adama – dawnego. Z uśmiechem, cierpliwością, troską w oczach. I serce mi pęka. Ale patrzę na moich chłopców i zrozumiałam: postąpiłam słusznie. Uratowałam ich. I siebie. Choć kosztem zniszczonego małżeństwa i złamanego serca.

Idź do oryginalnego materiału