Czuję, iż tracę syna – nie fizycznie, ale duszą i sercem. Wydaje się gasnąć w oczach, tracić siebie, swoją wolę i charakter. A wszystko przez kobietę, z którą żyje. Tę, która kiedyś wydawała się tak solidna i godna zaufania, a okazała się… brakuje mi słów, by nie rozpłakać się ze złości.
Krzysztof ożenił się kilka lat temu. Miał już ponad trzydzieści lat, stabilną pracę i awans zawodowy. Właśnie wtedy został dyrektorem firmy logistycznej w Poznaniu. Miał syna z pierwszego małżeństwa i myślałam, iż przy wyborze drugiej żony będzie szczególnie uważny. Z Joanną wszystko potoczyło się szybko. Ona też była zajętą bizneswoman – prowadziła sieć sklepów, zawsze poważna, bez zbędnych emocji. Starałam się nie ingerować. Liczyło się tylko jego szczęście.
Przed ślubem Joanna mieszkała z nami kilka miesięcy. Myślałam wtedy: twarda kobieta, nie traci czasu w gadanie, w domu porządek. Krzysztof promieniał szczęściem, mówił, iż znalazł tę jedyną. Ślub był skromny, ale pełen ciepła. Prezenty, toast, kwiaty. Potem wyprowadzili się do osobnego mieszkania.
Po paru miesiącach Joanna nagle oświadczyła, iż „czas na dziecko”. Wiek nie ten, nie można czekać. Początkowo nie wychodziło, potem wyjechała z przyjaciółką na Malediwy, a po powrocie oznajmiła: „Jestem w ciąży”. Krzysztof się ucieszył, ale mnie coś zaniepokoiło. Znów jednak milczałam.
Ciąża była trudna. Joanna była rozdrażniona, wybuchowa. Raz płakała, raz krzyczała. Krzysztof dzwonił, pytał, czy to normalne. Mówiłam – hormony, bywa tak. Myślałam, iż po porodzie się uspokoi.
Ale było tylko gorzej. W dniu wyjścia ze szpitala Krzysztof przyniósł jej piękny bukiet. Ona, bez słowa, wyrzuciła go do kosza przed wejściem. Patrzyłam na syna – stał zgarbiony, zagubiony. Nie wiedziałam, czy go przytulić, czy krzyczeć z bezsilności.
Zaczęła wychodzić „w ważne sprawy”, zostawiając wnuka u mnie. Przyjeżdżałam, opiekowałam się malcem. W jej domu panował idealny porządek, wszystko rozpisane co do minuty: chodzenie spać, jedzenie, spacer. Ale od niej – ani uśmiechu, ani podziękowania. Zawsze napięta, zimna, z ukrytą złością. Czułam się tam jak intruz, choć pomagałam, jak mogłam.
Minął rok, potem drugi. Nic się nie zmieniło. Krzysztof stał się innym człowiekiem. Zmęczony, przygnębiony, jakby wypalony. Próbowałam rozmawiać, on tłumaczył się zmęczeniem, aż w końcu powiedział: „Nie wiem, jak z nią żyć. Ona nigdy nie jest zadowolona. Wszystko jej nie tak.” Próbował rozmawiać, pytał, co się dzieje, jak może pomóc. Odpowiedzią były krzyki, groźby: „Wrócę do rodziców, zabiorę dziecko, i już go nie zobaczysz.”
Potem zaczęło się piekło. Joanna zakazała mu wyjazdów służbowych. „Nie jestem twoją niańką, to twoje dziecko – zajmuj się nim.” Krzysztof zrezygnował z dyrektorskiego stanowiska, przeszedł na pracę zdalną, dorabiał gdzie się dało. Zarabiał połowę tego, co wcześniej. Joanna zaczęła mówić, iż jest „nikim” i „wisi na jej karku”. A on robił to dla niej, dla rodziny.
Miesiąc temu zachorował. Grypa, gorączka prawie czterdzieści stopni. Poprosiłam, by przywieźli wnuka do mnie, żeby się nie zaraził. Joanna odmówiła. Przyjechałam mimo wszystko. Weszłam – i mało nie upadłam. Krzysztof, z mokrym czołem i zapuchniętymi oczami, mył podłogę i naczynia. A ona leżała na kanapie z telefonem i rzuciła z irytacją: „No i co, ma leżeć? Ja też chodziłam z gorączką.”
Usiadłam w kuchni i po prostu zapłakałam. Mój syn – mężczyzna o złotym sercu, inteligentny, dobry – stał się cieniem. Ona go łamie, wyciska, niszczy. A on ciągle znosi, ciągle wybacza. Nie wiem, co robić. Gdy mówię do niego – nie słucha. Gdy próbuję z nią rozmawiać – to bez sensu. Jest jak lodowy głaz. Boję się, iż pewnego dnia po prostu pęknie. I stracę go na zawsze.
Czasem miłość to za mało, by uratować kogoś przed toksycznym związkiem. Najtrudniej patrzeć, gdy ktoś, kogo kochasz, sam sobie odbiera prawo do szczęścia.