Dzienniki elektroniczne na stałe zagościły w polskich szkołach w 2009 roku. To wtedy nauczyciele, rodzice, ale też i uczniowie musieli zmierzyć się z nową rzeczywistością. Najpierw błądziliśmy trochę po omacku, byliśmy jak dzieci we mgle i nie wiedzieliśmy, który przycisk kliknąć, by czegoś nie usunąć. Z roku na rok było coraz lepiej, aż doszliśmy do perfekcji.
Miało być tak... miło?
Dziennik elektroniczny zastąpił ten papierowy. W wirtualnej przestrzeni gromadzone są wszystkie informacje dotyczące nauczania, ocen, zachowania. Jest też miejsce na wiadomości nauczycieli do rodziców i rodziców do nauczycieli. I choć chciałabym napisać: "Ale super!", to muszę powstrzymać się z wyciągnięciem tak pozytywnych wniosków. No, nie zaryzykuję.
Z racji tego, iż swoją przygodę ze szkolnym Librusem rozpoczęłam dopiero dwa lata temu, w kategorii "dziennik elektroniczny kontra rodzice" jestem jeszcze świeżakiem. Nie tak jak Agnieszka, która z Librusem walczy już od 5 lat i wciąż nie daje za wygraną. Podczas ostatniej rozmowy powiedziała mi coś, co wbiło mnie w ziemię.
– Wiesz, na początku to ja byłam pod ogromnym wrażeniem tego dziennika elektronicznego. Wszystko w jednym miejscu, jasno i przejrzyście. choćby nieobecności można usprawiedliwiać i nie trzeba pisać już tych nieszczęsnych karteczek do wychowawczyni. Klikam dwa przyciski i gotowe.
Podobało mi się też to, iż wychowawczyni informowała nas, co dzieciaki mają zadane. Kiedy Kuba był w pierwszych klasach podstawówki, to o wszystkim notorycznie zapominał. No, ale wystarczyło, żebym odpaliła dziennik i już wiedziałam, co i jak.
Po trzech latach zaczęły się schody, a teraz to już jest jakieś apogeum. Nie wiem, czy to tylko jego wychowawczyni jest taką miłośniczką Librusa, czy wszyscy nauczyciele tak mają?
Ta kobieta pisze do rodziców kilka wiadomości dziennie. Informuje nas o wszystkim, dosłownie. A to dzieci mają zabrać ubrania z wychowania fizycznego do prania, a to prosi, by przejrzały i uzupełniły piórniki. A to trzeba na jutro przynieść ziarno dla ptaków, a to zbiórka makulatury, starych koców dla zwierząt. Wycieczka, spotkanie, przedstawienie, praca domowa, zadanie dla chętnych. Kochana, ona pisze do nas non stop. Muszę na bieżąco odczytywać te wiadomości i odhaczać, bo inaczej to bym chyba oszalała i w życiu się z tego nie wygrzebała.
Mam wrażenie, iż ja biorę udział w jakimś matrixie, iż jestem więźniem tego Librusa i nie potrafię się z tej klatki wydostać. Ostatnio to się złapałam na tym, iż choćby telefon do łazienki zabieram, by nie przeoczyć jakiegoś powiadomienia. Przecież to chore – tak mniej więcej powiedziała, a ja otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia.
To przesada
Nie próbowałam jej choćby zasugerować, iż może przesadza, iż jest przewrażliwiona, bo kiedy pokazała mi liczbę nadesłanych wiadomości, zaniemówiłam z wrażenia. Trudno to było wzrokiem ogarnąć.
Dziennik elektroniczny miał być ułatwieniem, a nie czymś, co ubezwłasnowalnia. Zastanawiam się tylko, czy w każdej szkole jest taki przerost formy nad treścią, czy tylko wychowawczyni Kuby jest miłośniczką nieustannego wysyłania wiadomości do rodziców?