Jestem Karolina. Kończę w tym roku 40 lat. Miałam być architektem, ale „siedzę” w domu. Wyszłam z depresji, ale wciąż mam zaburzenia lękowe. Coś tam kreślę, piszę bloga, ale tylko dla siebie, trochę się tego wstydzę, uczę angielskiego w szkole językowej i prywatnie. Wszystko nie tak, jak wymarzyli dla mnie rodzice. Mama, do śmierci nie pogodziła się z moją (a raczej swoją) „porażką”. Poznajcie moją historię. Nie jest w żadnym razie nietypowa. Dzieciaków takich, jak ja były i są tysiące.
Jak to się wszystko zaczęło? Kiedy o tym myślę, widzę sceny, jak z filmu. Początek lat 80. Średniej wielkości miejscowość na północnym zachodzie Polski. Jest piękna wiosna, w rodzinie księgowego i urzędniczki na świat przychodzi córeczka. Rodzice dostają większe mieszkanie, są młodzi, zakochani, obłędnie szczęśliwi, tak marzyli o dziecku. Dziewczynka jest zdrowa, prawidłowo się rozwija. Ale słodko gaworząc i stawiając pierwsze kroki, nie ma pojęcia, iż jej życie zostało już w najdrobniejszych szczegółach zaplanowane. I nie jest to plan, który przyniesie jej szczęście.
Wszystko zgodnie z planem
Plan przygotowali rodzice, ja go realizowałam. Oni byli szczęśliwi, ja coraz bardziej zapadałam się w sobie.
Przedszkole. W zerówce rodzice „załatwiają” prywatne lekcje angielskiego. Totalnie nietypowa rzecz w końcówce lat 80. w Polsce. Uczy mnie Joasia, jest wspaniała. Angielski na długie lata staje się moją wielką pasją.
Podstawówka. Co roku świadectwa z paskiem, olimpiady przedmiotowe, stypendia Prezydenta Miasta.
Pierwszy kryzys pojawił się w siódmej klasie szkoły podstawowej. Nagle zaczęłam mieć krwotoki z nosa. Pediatra zaleciła rutinoscorbin, pokazała, jak się w tej sytuacji zachowywać. I tyle. Krwotoki ustały na chwilę. Dwa dni spędziłam w domu, śpiąc. Wróciłam do szkoły, wróciły i one. Dołączyły do nich omdlenia. Pierwsze skierowanie do szpitala. Położyli mnie na laryngologii, z uwagi na krwotoki. Lekarz zalecił zabieg, nie pamiętam dokładnie – wypalania? Wróciłam do domu, krwotoki ustały na zawsze. Sprawa załatwiona. Nikt nie zauważył psychosomatycznego objawu u 13-latki.
Drugi kryzys w ósmej klasie. Zbliżało się zakończenie roku szkolnego, a mnie groziła czwórka z biologii. Nie było przebacz, nauczycielka „nie widziała możliwości podniesienia tej oceny”. Nosiłam to w sobie dwa tygodnie, panicznie bałam się reakcji rodziców, którzy świadectwo z ósmej klasy wyobrażali sobie w konkretny sposób. Któregoś dnia po prostu nie byłam w stanie podnieść się z łóżka. Zero kontaktu. Pamiętam, iż czułam się, jakbym oglądała swoje życie w telewizji. Dowiedzieli się na wywiadówce w szkole. Nie było awantury, nie, nie byli przecież żadnymi „patusami”. Ale żal w ich oczach zapamiętam na zawsze.
Znacie to. Przychodzicie w nowych ciuchach, dumne jak cholera, a mama mówi: „Nie, no ładnie…”. Moja mama cała była tym właśnie zdaniem.
(Nauczycielka postawiła mi tę piątkę ostatecznie)
Liceum katolickie (najlepsze oczywiście). Co roku świadectwa z paskiem, stypendium premiera, olimpiady przedmiotowe. CELTA z angielskiego. W drugiej klasie liceum już choćby myślałam po angielsku. W drugiej klasie doszły lekcje rysunku – rodzicie oznajmili, iż idealnymi dla mnie studiami będzie architektura. Byłam w końcu ścisłowcem z humanistycznym zacięciem. Idealnie! Idealne dzieci tak mają, iż nie lubią sprawiać problemu. Szczególnie idealnym rodzicom. Idealnie więc rysowałam perspektywę na korkach z rysunku.
W trzeciej klasie zaczęło się psuć. Za nic nie mogłam opanować materiału. Nie chciałam wychodzić z domu. Nie miałam znajomych, choćby przyjaciółki. Nie było koło mnie nikogo. Nie wiem, skąd ten pomysł pojawił się w mojej głowie, ale sięgnęłam po żyletkę. Nie żeby się zabić, nie. Nacięłam sobie skórę na udzie. Ulga, jaką poczułam, euforia, jaka mnie wtedy zalała – to były uczucia szczęścia, jakiego (wydawało mi się) nie znałam. Trwało to kilka miesięcy. W końcu nakrył mnie ojciec. Połączył kropki – złe oceny, niemoc, cięcie. Trafiłam do psychologa. Od niego do psychiatry. I na oddział. Byłam już tak zamknięta, że… mnie zamknęli. Nie wiem, czy słusznie. Ustawili leki, wróciłam do szkoły. I życia.
Leki działały, zaczęłam znów się uczyć. Rodzice odpuścili, ale ja wciąż miałam piątki. Można powiedzieć, iż było sielankowo. Do czasu. Do czasu, kiedy w czwartej klasie powiedziałam, iż chcę studiować anglistykę. „Chyba sobie żartujesz, z takim świadectwem, potencjałem i możliwościami?!” – grzmiała mama. „Gdzie niby będziesz potem pracować – w szkole?!” – histeryzował ojciec. Długie rozmowy, ciche dni, rozmowy, ciche dni.
Zdawałam na architekturę. Nie dostałam się. Poszłam na inny kierunek na „przeczekanie”. Za rok zdawałam znowu. Nie dostałam się. Studiowałam więc dalej to, czego nie chciałam. Kolejnego roku znów zdawałam na architekturę. Nie dostałam się. Nie skończyłam też tamtych studiów, zrobiłam tylko dyplom inżyniera. Do poczucia samotności, niskiej samooceny doszły wyrzuty sumienia.
Czasem, kiedy chcę ich jakoś usprawiedliwić, rozgrzeszyć, przestawiam role i przekonuję sama siebie, iż to ja byłam zbyt ambitna i wmawiałam sobie, iż są niezadowoleni. Przerabiałam to na terapii, ale to wraca. Nie wiem, czy mnie kochali. Czuję, iż tylko wtedy, kiedy przynosiłam do domu nagrody i dobre świadectwa, które potem z wielkim pietyzmem rozkładali na stole u obu babć. „Proszę, to nasza Pola, taka zdolna, taka mądra”.
Czerwony pasek. Czy zrobił ze mnie wspaniałego pracownika, szczęśliwego człowieka? Nie. Jestem niesamodzielna, surowa dla siebie, nerwowa, lękliwa, przewrażliwiona. Mam do siebie żal, iż się nie postawiłam. Nie wiem, kim jestem.