„Nie przyprowadzajcie chorych dzieci” – łatwo powiedzieć
Wszystko zaczęło się w poniedziałek rano, kiedy na grupie mojego przedszkola pojawił się wpis od wychowawczyni: „Drodzy rodzice, w grupie panują infekcje. Prosimy nie przyprowadzać dzieci z katarem, kaszlem lub gorączką. Zadbajmy wspólnie o zdrowie maluchów”.
Z pozoru nic złego. Normalny apel, jaki widzimy co roku o tej porze. Ale komentarze pod nim pokazały, jak bardzo zmieniły się czasy. Jedna z mam napisała:
– A może pani dyrektor zapewni nam opiekę nad dzieckiem, kiedy ma katar? Bo ja po prostu nie mam jak zostać w domu.
I choć łatwo zrzucić winę na rodziców, iż „zarażają”, prawda jest dużo bardziej skomplikowana.
Choroba dziecka to kryzys logistyczny
Pamiętam czasy, kiedy moje dzieci chodziły do przedszkola i wystarczyło jedno kichnięcie, by cała układanka się posypała. Telefon z przedszkola o 11:00: „Pani syn ma gorączkę, proszę przyjechać”. I wtedy zaczynała się akcja: kto pojedzie? Kto zostanie z nim w domu? Jak powiedzieć szefowi, iż znowu muszę wziąć opiekę?
W teorii wszystko jest proste – mamy przecież zwolnienie opiekuńcze, zasiłek z ZUS-u. Ale w praktyce każda matka i każdy ojciec wie, iż to często oznacza tygodnie zaległości, stres i niewypowiedziane pretensje w pracy.
Wielu rodziców przyznaje po cichu: „Tak, zdarza mi się wysłać dziecko z lekkim katarem”. Bo katar trwa czasem pół zimy. Bo dziecko ma energię, nie gorączkuje, a my nie możemy po raz piąty w miesiącu brać wolnego.
System, który nie widzi rodziców
To nie jest problem leniwych rodziców, tylko systemu, który nie nadąża za rzeczywistością. W większości firm nie ma realnej elastyczności pracy, a w wielu zawodach po prostu nie da się pracować zdalnie. Sprzedawczyni, pielęgniarka, nauczycielka czy kasjerka nie zabierze dziecka do biura ani nie połączy się zdalnie z sali zabaw. A choćby jeżeli teoretycznie może – to kto zajmie się wtedy dzieckiem w domu?
Siedzące z gorączką obok mamy na telekonferencji nie dostanie opieki, tylko kolejną dawkę frustracji. Niektórzy próbują wynajmować nianie „na godziny”, inni kombinują z dziadkami, którzy często sami chorują. Ale nie każdy ma wsparcie. I właśnie te osoby – samotne mamy, rodzice bez pomocy bliskich, ludzie na umowach zlecenie – najczęściej słyszą: „Prosimy nie przyprowadzać chorych dzieci”.
Rozumiem nauczycielki i opiekunki. Widzą, jak jedno dziecko z katarem potrafi rozłożyć całą grupę. Jak trudno pracować, gdy maluchy pociągają nosami, płaczą i zarażają siebie nawzajem. Ale rozumiem też tych rodziców, którzy rano stają przed lustrem i myślą: „Katar czy już choroba? Czy dziś jeszcze mogę go wysłać, czy już ryzykuję?” – i czują, iż każda decyzja będzie zła.
W efekcie wszyscy przegrywamy: dziecko, które idzie do przedszkola, rodzic, który idzie do pracy z poczuciem winy, i nauczyciel, który potem łapie infekcję od grupy.
Potrzebujemy empatii, nie pouczeń
Może zamiast kolejnych apeli o „nieprzyprowadzanie chorych dzieci” potrzebujemy wreszcie rozmowy o tym, jak wspierać rodziców w sytuacjach kryzysowych. Elastyczne grafiki, możliwość pracy zdalnej choćby przez dwa dni, opieka awaryjna w placówkach albo po prostu – zrozumienie. Nie każda mama ma luksus pod tytułem „zostanę dziś w domu”. Bo dziś choroba dziecka nie jest problemem medycznym. To test empatii – dla całego społeczeństwa.
Nie przyprowadzajmy chorych dzieci, jeżeli naprawdę są chore. Ale też nie oceniajmy tych, którzy czasem nie mają wyjścia. Większość rodziców nie robi tego z braku odpowiedzialności, tylko dlatego, iż system nie zostawia im żadnej alternatywy.
Może więc, zanim znów napiszemy w przedszkolnej aplikacji: „Prosimy o rozsądek”, warto dodać jeszcze jedno zdanie: „Wiemy, iż to trudne. I jesteśmy po tej samej stronie”.














