Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury wlokły się po niebie, jakby dźwigając brzemię niespełnionych marzeń i złamanych losów.

newskey24.com 4 dni temu

Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury pełzały po niebie, jakby niosły ciężar niespełnionych nadziei i złamanych losów. Samochód ślizgał się po mokrym asfalcie jak duch, zostawiając za sobą smugi świateł i ciszę przeszywaną niepokojem. Jan siedział za kółkiem, ściskając je tak, jakby od tego zależało jego życie. Każdy wybój na drodze odbijał się w jego kręgosłupie niczym uderzenie młota nie fizyczne, ale duchowe, jakby sam los przypominał mu: nic nie będzie łatwe. W samochodzie panowała cisza, przerywana tylko nierównym oddechem Ani obok. Opierała się na siedzeniu, jakby próbowała uciec przed bólem, strachem i samą sobą. Jej dłoń spoczywała na brzuchu ogromnym, jakby nosiła nie tylko dziecko, ale cały świat, który mógł się w każdej chwili zawalić. W jej oczach, wpatrzonych w szare, bez życia niebo za oknem, nie było światła. Tylko tęsknota. Głęboka, wszechogarniająca, jak zimowy wiatr przenikający do kości. Nie strach. Nie ból. Właśnie tęsknota taka, jaka przychodzi, gdy człowiek już wie, iż wszystko się skończyło, ale wciąż liczy na cud.

Janku jej głos był cieńszy niż pajęczyna, słabszy niż szelest wiatru w jesiennych liściach. Posłuchaj mnie. Proszę.

Skinął głową, nie odrywając wzroku od drogi, ale całe jego jestestwo każda komórka, każdy nerw było w gotowości. Czuł, iż to, co nadejdzie, nie będzie prośbą, ale wyrokiem.

Obiecaj mi przełknęła ślinę, jakby próbując połknąć nie tylko strach. jeżeli coś pójdzie nie tak nie obwiniaj jej. Naszej córeczki. Ona nic nie zawiniła. Po prostu się urodziła. Po prostu przyszła na świat. A ty musisz ją kochać. Za mnie. Za nas oboje.

Jan zaciął zęby. Jego palce zbielały, jakby kurczowo trzymały się ostatniej deski ratunku na wzburzonym morzu. Chciał krzyczeć, iż wszystko będzie dobrze, iż ona przeżyje, iż będą razem on, Ania i ich córeczka w domu, który dla nich budował, z pokoikiem dziecięcym, lalkami i marzeniami. Ale słowa lekarza, wypowiedziane pół roku temu, wbijały się w jego pamięć jak nóż: Ciąża przy twojej diagnozie to jak granie w rosyjską ruletkę z pięcioma nabojami. Szansa to jeden do sześciu. To nie żart. To śmierć. Pamiętał, jak drżały ręce Ani, gdy usłyszała diagnozę. Jak na niego spojrzała nie z rozpaczą, ale z prośbą. Chcę tego, Janku. Chcę być matką. Chcę, żeby nasza miłość pozostała na tym świecie. Żeby po nas coś zostało. Nie potrafił powiedzieć nie. Nie dlatego, iż był słaby. Tylko dlatego, iż kochał. Bezgranicznie. Całkowicie. I wierzył nie w medycynę, nie w szanse, ale w nią. W jej siłę, w jej światło, w jej wiarę, iż miłość jest silniejsza niż śmierć.

Aniu szepnął, a jego głos drżał wrócimy do domu. Wszyscy troje. Przysięgam. Nie pozwolę ci odejść. Bez względu na wszystko.

Mówił odważnie, ale w środku wszystko się rozpadało. Każde słowo było próbą załatania pęknięć w duszy, które powiększały się z każdą minutą.

Gdy dotarli na izbę przyjęć, deszcz smagał szyby, jakby niebo płakało za nich. Pomógł jej wysiąść, podtrzymując ramię, czując jej drżenie nie od zimna, ale od przeczucia. Obróciła się do niego, przycisnęła czoło do jego piersi i szepnęła:

Kocham cię, Janku. Więcej niż życie. Więcej niż wszystko na świecie. Wierzę w ciebie. Dasz radę. Jesteś silniejszy, niż myślisz.

To uścisnek trwał tylko kilka sekund, ale wypalił się w jego pamięci jak ostatnie światło przed wieczną ciemnością. Potem zabrano ją na noszach, a on pozostał na deszczu, przemoczony nie wodą, ale chłodem samotności. Pół godziny później pojawił się lekarz starszy mężczyzna o twarzy wykutej z kamienia, z oczami, w których od dawna nie było nic poza zmęczeniem.

Sytuacja jest krytyczna powiedział bez wstępu, bez litości. Krzepnięcie krwi twojej żony prawie całkowicie zawiodło. Walczymy, ale szanse są nikłe. Bardzo nikłe. Pozostaje tylko wierzyć. Choć, szczerze mówiąc, w naszym zawodzie cuda się nie zdarzają.

Jan osunął się na schody przed wejściem do szpitala, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chłód kamienia przesiąkał przez spodnie, ale nic nie czuł. Czas zwolnił, rozciągnął się, stał się lepki jak żywica. Zerwał się, przestępował z nogi na nogę, zaciskał pięści, uderzał głową w ścianę w myślach, modlił się nie do Boga, którego nie znał, ale do wszystkiego, co mogło go usłyszeć: gwiazd, losu, samego wszechświata. Wróć ją. Weź mnie zamiast niej, tylko wróć ją. Był gotów oddać wszystko pieniądze, firmę, życie byleby tylko ona przeżyła.

I wtedy, jakby znikąd, pojawiła się Krystyna. Znała jego żonę od studiów, była jej przyjaciółką, pracowała jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym. Miała krótkie ciemne włosy, zmęczone oczy i zapach chloru zmieszany z niepokojem. Usiadła obok niego, nie pytając, ale wiedząc.

Jak ona?

Tylko pokręcił głową. Jego twarz była maską bólu.

Bardzo źle wyszeptał.

Krystyna westchnęła nie ze współczuciem, ale z irytacją i nagle powiedziała:

Samolubna. Wiedziała, na co się porywa. Wiedziała, iż może odejść. A ty? Twoi rodzice? Jesteście tylko pionkami w jej grze?

Jan odwrócił się gwałtownie. Coś pierwotnego błysnęło w jego oczach wściekłość, ból, niedowierzanie. Jak ona śmie? Jak może tak mówić o Ani o kobiecie, dla której był gotów przenosić góry? Ale żal go ogłuszył. Nie znalazł słów. Uznał, iż to tylko zmęczenie, cynizm, który lekarze wyrabiają w sobie, by przetrwać.

Wyjdźmy stąd powiedziała Krystyna, biorąc go za rękę. Siedzenie tu powoli doprowadza cię do obłędu. Chodź. Napijmy się. Przetrwajmy to

Idź do oryginalnego materiału