Trend pielęgnacyjny na pokładzie samolotu
Ostatnio w mediach społecznościowych coraz częściej widuję filmy z kategorii "travel skincare routine". Młode kobiety pokazują, jak podczas lotu zmywają makijaż, tonizują skórę, nakładają maseczki w płachcie, kręcą włosy na wałki, nakładają kremy, olejki, a na koniec – już tuż przed lądowaniem – robią pełny makijaż od nowa.
Wszystko to oczywiście na swoim miejscu pasażera w samolocie. Trend niby niewinny, mało komu przeszkadza, a jednak... nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż jest w tym coś dziwnego.
Niedawno leciałam do rodziny za granicą i przyznam, iż miałam okazję zaobserwować to zjawisko na żywo. Siedząca 2 rzędy przede mną po skosie pasażerka odpaliła swój rytuał pielęgnacyjny zaraz po osiągnięciu wysokości przelotowej. Zamiast lusterka używała przedniej kamery w telefonie.
Najpierw chusteczki do demakijażu, potem mgiełka, serum, maseczka, krem pod oczy, balsam do ust. A na deser po usunięciu maseczki: eyeliner i szminka. Cała kosmetyczka rozłożona na kolanach, lusterko w dłoni, a obok – kubek z kawą.
Siedziała z brzegu, więc pasażerowie w środku i od okna choćby nie mieli szans wyjść do toalety, gdyby naprawdę mieli taką potrzebę. Wszystko działo się w czasie lotu, w klimatyzowanej, suchej kabinie, gdzie dostęp do bieżącej wody jest, delikatnie mówiąc, ograniczony.
Dbanie o cerę jest ważne, ale...
Nie chodzi mi o to, iż ktoś o siebie dba. Sama jestem mamą, wiem, jak ciężko znaleźć chwilę spokoju dla siebie. Znam te poranki, gdy umalowanie rzęs bez efektu pandy przy dziecku skaczącym po kanapie graniczy z cudem.
I naprawdę rozumiem, iż lot – szczególnie bez dzieci – może wydawać się luksusowym momentem, żeby zadbać o siebie. Tylko że... no właśnie. Lot samolotem to nie spa. A pielęgnacja skóry to nie tylko kremy i maseczki, ale też – przede wszystkim – higiena.
Brudne dłonie, którymi wcześniej dotykało się miliona rzeczy na lotnisku i w samym samolocie: paszporty, uchwyty bagażu, klamki w łazience, ekrany dotykowe, a potem... bez mycia rąk – siup! – serum na twarz.
W łazience samolotowej nie ma choćby warunków do dokładnego umycia rąk, a przecież dotykamy twarzy, wklepujemy kosmetyki, czasem choćby wyciągamy pędzle i gąbeczki. To wszystko wygląda ładnie na Instagramie, ale w rzeczywistości ma więcej wspólnego z ryzykownym eksperymentem niż z dbaniem o siebie.
Samoopieka może być inaczej wyrażona
W teorii to ma być akt "samoopieki". Kobieta dba o siebie, znajduje moment na pielęgnację i relaks, celebruje swoją kobiecość – piękne hasła, naprawdę.
Ale kiedy patrzę na nie przez pryzmat mamy, która uczy swoje dzieci podstaw higieny, nie mogę nie zadać sobie pytania: co z myciem rąk? Co z pokazaniem, iż pielęgnacja to nie tylko efekt końcowy na selfie, ale też proces, który ma być bezpieczny dla skóry?
Może jestem staroświecka. Może po prostu zbyt praktyczna. Ale gdy widzę kobiety, które w kabinie samolotu z ograniczoną przestrzenią, suchym powietrzem i milionem bakterii biorą się za pielęgnację warstwa po warstwie – od demakijażu do pełnego glam looku – mam ochotę powiedzieć: serio? To ma być to "dbanie o siebie"?
Nie mam nic przeciwko temu, żeby kobiety czuły się dobrze we własnej skórze – dosłownie i w przenośni. Ale może warto pamiętać, iż samoopieką nie zawsze musi być spektakularny rytuał.
Czasem to po prostu sen, butelka wody i przeczytanie rozdziału książki w spokoju. Ostatecznie: balsam na usta czy jakieś mało inwazyjne płatki pod oczy. I choć trend ten nie przeszkadza mi bezpośrednio jako współpasażerce – w końcu nikogo nikt nie oblewa kremem – to jednak dziwi.
Dziwi, bo pokazuje, jak bardzo dajemy się wciągnąć w iluzję "ładnych momentów", zamiast po prostu zadbać o zdrowy rozsądek. I chyba tego chciałabym nauczyć moje dzieci: iż dbanie o siebie to nie tylko to, co widzą inni. To przede wszystkim to, czego nie widać – na przykład czyste ręce.