Od zmierzchu do świtu. Rozdział X: Nie damy się zniewolić

przegladdziennikarski.pl 1 rok temu

Pierwszy okres wojny to lata przystosowywania się do wa-runków okupacji. Mój ojciec pracował w Powiatowym Za-rządzie Drogowym, otrzymywał wynagrodzenie, które z trudem wystarczało na skromne utrzymanie siedmiooso-bowej rodziny. Miał również kontakty z ludźmi w mieście i w powiecie, dzięki czemu mógł zaopatrywać dom w pod-stawowe produkty żywnościowe. Żywił nas też przydomo-wy ogródek warzywny i sad. W miarę przedłużania się okupacji warunki materialne w naszym domu coraz bar-dziej się pogarszały. Zatrzymywali się u nas różni ludzie, którzy ze względu na swoją konspiracyjną działalność mu-sieli często zmieniać miejsce pobytu. Nasz ustronnie poło-żony dom dawał im schronienie na jedną, czasem na dwie i więcej nocy.
Jesienią 1940 roku, przebywał u nas nasz kuzyn, Romek Pachlewski z Kielc. Często z najstarszym bratem Jędr-kiem chodzili do lasu. Zbierając kiedyś w Widuchowskim lesie grzyby, natknęli się na jakieś miejsce, najwidoczniej poryte łopatami. Zaczęli je rozkopywać i ze zdumieniem wydostali karabin. Parogodzinna praca postawiła ich wo-bec faktu nie budzącego żadnych wątpliwości. Odkryli spo-ry skład broni, złożony z kilku karabinów maszynowych, kilkudziesięciu karabinów ręcznych i sporych zapasów amunicji. Był to teren na którym rozgrywała się bitwa pod Broniną. Najwidoczniej któryś z oddziałów, zmuszony do kapitulacji, zakopał tę broń, by nie dostała się wrogowi. Zakopał ją jednak mało starannie. O odkryciu zakomuni-kowali naszemu ojcu, a ten, porucznikowi Kubickiemu, pseudonim „Lew”. W nocy broń i amunicja zostały prze-wiezione furmanką ze znaleziska do starannie przygoto-wanego miejsca w Łagiewnikach. Chłopcy wzięli na siebie całkowicie ciężar zarówno radości, jak i kłopotów odkrycia. W stodole u Kubickich, na kłodzie drzewa, starannie za-maskowani, siedzieli Romek z Jędrkiem i przez kilka tygo-dni w każdą wolną godzinę i w każde święto gruntownie porządkowali broń, czyścili ją starannie, oliwili, szczelnie zawijali w impregnowany materiał i przekazywali ją do ukrycia w dobrze urządzonym schronie. Była to ciężka i męcząca robota. Pomagał im w tym jeszcze Włodek Zmarzlik. Największa jednak odpowiedzialność ciążyła na Romku.
W czasie okupacji rok szkolny trwał osiem miesięcy, a w latach 1942/1943 tylko sześć, ze względu na epidemię tyfusu. Brakowało opału, podręczników, środków dydak-tycznych. Słaba frekwencja i trudności w nauce spowodo-wały, iż wielu uczniów było półanalfabetami. Po zamknię-ciu gimnazjum w Busku oraz zakazie nauczania historii Polski, geografii i literatury polskiej w szkołach powszech-nych, szukano nowych dróg do kontynuowania nauki, a także działalności w organizacjach konspiracyjnych prze-ciw okupantowi.
Jeszcze rok wcześniej chodzili do pierwszej gimnazjalnej: Danusia, Jadzia, Anielka, Irena, Hanka, Zosia, Teresa, Jędrek, Witek, Janusz, Włodek, Wojtek, Staszek… Uczyli się, przyjaźnili! Jeszcze żyli w wolnej Polsce, w wolnym świecie, który zawalił się pewnego wrześniowego poranka. Od tego czasu upłynął rok, tylko rok, ale jaki rok! Żyli w ciągłym strachu, desperacji, rozpaczy, głodowali, wałęsali się bez celu po ulicach, odgrażali w duchu Niemcom i obiecywali im śmiertelny odwet, zaciskali pięści w bezsile, wystawali w kolejkach po chleb, szli spać wygłodniali i rano budzili się głodni.
Było po dziesiątej, za oknem błękit nieba, obok parowała czarna zbożowa kawa, obok pajda „kartkowego” chleba z margaryną. Kot nakarmiony wygrzewał się w słońcu. W tle słychać śpiew maszerującej kompanii niemieckich żołnie-rzy – „hajli hajlo hajla”!. Z trzaskiem zamykało się okno. Zabijała ich pustka każdego dnia: nie było adekwatnie po co wstawać, co robić, poza drobnymi pełnymi niezadowolenia i niechęci zajęciami, do których zapędzali ich rodzice, przy gospodarstwie domowym. Pytali. Słuchali. Po chwili już nie pamiętali, po co adekwatnie żyją.
Reakcja nauczycielstwa w Busku była radykalna. Dyrek-tor Gimnazjum Ogólnokształcącego prof. Józef Lisak „Robak” i prof. Irena Turzańska „Kopta” zorganizowali taj-ne nauczanie. Lekcje odbywały się grupami w różnych mieszkaniach. Teraz, kiedy dziewczęta i chłopcy, wresz-cie zaczęli się uczyć, przyjęli to z niespodziewaną rado-ścią; wreszcie coś!
– Nareszcie coś na złość szwabom – dowcipkował Jędrek.
– Szwabom należałoby zafundować coś więcej, ale…
– Ale nie ma co na razie – mówił Janusz, ale ten czas jest już blisko.
– Słuchaj! Masz Historię literatury niepodległej Polski Chrzanowskiego? – mam. A wypisy z polskiego?
– Mam cały komplet na klasę drugą i trzecią. Mam też książkę Chrzanowskiego Humanizm i reformacja w Pol-sce, podobno będzie wymagana, jako lektura uzupełniają-ca.
– Proszę o spokój i ciszę. Czy musicie tak hałasować? – upominał profesor Józef Poleski – wiecie przecież, iż lek-cje nasze są prowadzone w konspiracji. Naukę musimy wszyscy – i my nauczyciele i wy uczniowie – traktować bardzo poważnie, uznając ją jako część walki z okupan-tem.
Chłopcy czują się jakoś niezręcznie, milczą, chrząkają. Jadzia rozkłada książki, nic nie mówi, spod oka obserwuje kolegów. Zosia usiadła między Wojtkiem a Zbyszkiem. Z torby uszytej z worka, wyjęła zawinięty w gazetę podręcz-nik do polskiego i zeszyty.
Profesor Józef Poleski, gdy wybuchła wojna, zniknął. Cho-dziły słuchy, iż brał udział w kampanii wrześniowej, iż walczył, iż był ranny, iż znajduje się poza granicami Pol-ski. Okazało się jednak, iż ukrywa się niezbyt daleko, w majątku Popielów w Wójczy. Stamtąd nawiązał kontakt z buskimi harcerzami. Poleski był młodym nauczycielem, polonistą. Entuzjasta, umiał obudzić wśród nauczanej przez siebie młodzieży gorący zapał do ideałów moral-nych, patriotycznych oraz kult dla poezji. Uczniowie, a zwłaszcza uczennice, przepadali za młodym nauczycie-lem. Dzięki jego inicjatywie powstawały kółka literackie, konkursy poetyckie, przedstawienia amatorskie. Płomien-ny mówca, pełen energii organizator. Młodzież garnęła się chętnie do niego. Prawie spontanicznie utworzyła się wo-kół Poleskiego grupa ideowa.
Komplet drugiej gimnazjalnej zebrał się na polski
u państwa Cisowskich. Janina Cisowska, profesorka bu-skiego gimnazjum, mieszkała przy ulicy Chmielnickiej, w domu jednorodzinnym oddalonym od Rynku około kilome-tra. Dziwne wydawało się dziewczętom i chłopcom, iż sia-dywali w czasie lekcji na tapicerowanych krzesłach w stylu „Ludwik XV”, przy owalnym stole – jakby w innym świecie niż ten, który ich teraz wszystkich otaczał najprostszymi, najkonieczniejszymi sprzętami, w ciasnocie i niewygodach. Halina położyła stary tom Mickiewicza na stole i popatrzyła po wszystkich.
– Zaczniemy od powtórzenia pierwszej gimnazjalnej – za-proponował profesor Poleski – Pewnie zapomnieliście już wszystko.
– Protestuję, gdyż ja pamiętam wszystko, mam choćby ze-szyt z wypracowaniami. Uważam, iż byłoby dobrze prę-dzej przerabiać kolejne tematy. Kto wie, jak długo uda nam się uczyć – powiedziała cichym głosem Jadzia.
– Prawda. Dlatego będę się śpieszył . Ciągle się śpieszę.
– No, zaczynamy – zakomenderował Poleski.
– A ja tak nie lubię „Pana Tadeusza”. To takie nudne. Mo-że jednak nie powtarzać Mickiewicza – powiedział z gry-masem Jędrek. choćby zaawansowani książkofile, o wyro-bionym guście nie przetrawią dziś Mickiewicza. Polski ro-mantyzm to już ramota. Twórczość mogąca zaintereso-wać tylko historyków literatury, a nie prawdziwych odbior-ców. Osobiście zresztą uważam „Pana Tadeusza” za dzie-ło bliskie grafomanii.
– Nie zgodzę się z tobą, nie masz racji! – odpowiedział Po-leski.
– Nie chodzi tu o to, iż „Mickiewicz wielkim poetą był” i dlatego TRZEBA go uwielbiać. Ale wypada go chociaż do-ceniać. Językowa maestria, lotność metafor, piękne ope-rowanie słowem i rytmem – te rzeczy zauważy człowiek oczytany. Oczywiście to, iż zauważy, nie obliguje go do zachwycania się. Ale niezachwycanie się i deprecjonowa-nie to dwa różne zjawiska. Jestem przeświadczony, iż osądy o „przynudzaniu” Mickiewiczem potrafią wyjść tylko – albo prawie tylko – od ludzi z warstw najniższych, plebsu, który nie czyta regularnie i nie ma pojęcia o pisaniu – tak czynnego, jak i biernego.
Pozostali zaczęli protestować, każdy chciał udowodnić swoje racje. Okazało się, iż jednak to i owo uległo zapo-mnieniu, iż trzeba zajrzeć do tekstu. Zaczęły się zwykłe lekcje…
Na zakończenie lekcji Poleski, korbką nakręcił patefon i nastawił płytę z piosenką: „Czy tutaj mieszka panna Agnieszka” w wykonaniu Alberta Harrisa. Płyta była stara i zdarta w kilku miejscach, ale nikt na to nie zwracał uwagi, bo stwarzała nostalgiczny nastrój opuszczających lekcję. Młodzież znała każde słowo tej piosenki, każdą jej nutę.
Lekcje z profesorem Poleskim były wytchnieniem. Tu dys-cyplina była naturalna. Uczyli się, bo chcieli. Wierzyli, iż dożyją, doczekają wolnej Polski i iż będą studiować dalej. W ich pustym, ponurym życiu nauka była jakąś formą wal-ki. Żeby się nie dać zepchnąć, żeby nie ulec, nie poddać się, nie dać się zniewolić.

Idź do oryginalnego materiału