Nazywam się Halina Kowalska. Mój syn Tadeusz był dla mnie całym światem. Mieszkaliśmy we Wrocławiu sami, odkąd skończył liceum. Starałam się nie wtrącać w jego życie, choć co jakiś czas w naszym domu pojawiały się różne dziewczyny. Kilka razu zdawało się, iż to już – iż będzie ślub, ale coś zawsze stawało na przeszkodzie.
Tadeusz zawsze marzył o prawdziwej rodzinie, ale widocznie nie wszystkie jego wybranki podzielały ten zapał. Ostatnia powiedziała mu wprost, iż nie będzie żyć z “maminsynkiem”. Słyszeć to było jak nóż w serce – przecież nigdy nie mieszałam się w ich relacje, nie narzucałam zdania, nie kontrolowałam. Ale najwyraźniej sama moja obecność stała się dla niej problemem.
Zrozumiałam: dopóki mieszkamy razem, synowi trudno będzie ułożyć własne życie. Podjęłam trudną decyzję – wyjechałam na wieś, do rodzinnego domu, by dać Tadeuszowi przestrzeń. Minął rok. W tym czasie się ożenił, a w ich domu miał niedługo pojawić się nowy członek rodziny. Dziecko miało przyjść na świat pod koniec stycznia. Przez ten cały czas syn nie zaprosił mnie ani razu, ale nie obrażałam się. Myślałam – młodzi niech pobędą sami.
Zbliżały się Święta, więc postanowiłam przyjechać wcześniej, już w grudniu. Nie tylko się zobaczyć, ale też pomóc: może coś trzeba przygotować na przyjęcie dziecka, może synowa potrzebuje rady, może trzeba będzie jej podać rękę, gdy będzie ciężko. Spakowałam torby z pierniczkami, domowymi konfiturami, manualnie robionym kocem i prezentami. Myślałam, iż się ucieszą. Marzyłam, iż razem zasiądziemy do wigilijnego stołu, iż zostanę na tydzień – póki synowa nie wróci do formy, mogę choćby odkurzyć, ugotować obiad. Jestem matką, zawsze tam, gdzie mnie potrzebują.
Ale to, jak Tadeusz mnie przywitał, zostanie ze mną na zawsze. Otworzył drzwi i od progu rzucił: *”Mamo, mogłaś najpierw zadzwonić… Nie mamy miejsca. niedługo przyjeżdża pani Barbara – mama Kasi. Już wcześniej ustaliliśmy, iż to ona nam pomoże. Wybacz, ale nie możesz zostać.”* choćby nie zaprosił mnie do środka, stał jak obcy, jakbym była przypadkową znajomą, która wpadła nie w porę.
Weszłam mimo wszystko, nalegałam – posiedzieliśmy chwilę w kuchni, piliśmy herbatę. Tadeusz udawał, iż wszystko w porządku, pytał, jak mi się żyje. Ale co pięć minut zerkał na zegarek. Zrozumiałam. Nie czekał na mnie. Nie chciał mnie tam. choćby nie starał się ukryć irytacji.
Potem pomógł mi zanieść torbę na przystanek i wsadził do ostatniego autobusu. W Wigilię. W święto, które zawsze spędzaliśmy razem. Tej nocy płakałam tak, jak nie płakałam choćby na pogrzebie męża. Bo czułam, iż wymazano mnie z życia. Matka już nie jest potrzebna. Jej pomoc – też. Jestem zbędna.
Minął tydzień. Ani telefonu. Ani wiadomości. Ani przeprosin. Jakby nic się nie stało. Jakbym w ogóle nie przyjeżdżała. Jakbym była nikim. Choć całe życie poświęciłam synowi. Harowałam na dwóch etatach, by mógł się uczyć, żyłam skromnie, by on miał lepiej. A teraz nie jestem choćby godna zwykłego “dziękuję” ani miejsca przy świątecznym stole.
Nie wiem, co zrobiłam, by zasłużyć na taki los. Czy naprawdę miłość matki już nic nie znaczy? Czy naprawdę matka, która oddała wszystko dla dziecka, ma wracać do domu sama, z sercem ciężkim od myśli, iż jest niechciana?…