**Dziennik, 15 października**
Wyrzucił mnie, obwiniając o chorobę dziecka: „Nie jesteś matką, tylko przekleństwem”.
— Co ty narobiłaś?! Przez ciebie dziecko zachorowało! Wynoś się! Natychmiast! Nie chcę cię więcej widzieć w tym domu! — krzyczał, a w jego głosie nie było śladu wątpliwości. Tylko wściekłość i oskarżenia.
Tak Kacper postawił kropkę. Nie w rozmowie — w naszej rodzinie.
Był pewien: wszystko, co przytrafiało się synkowi, to moja wina. Gorączka, kaszel, łzy dziecka — wszystko rzekomo przeze mnie. Że jestem złą matką, iż nie dopilnowałam, iż „zawsze robię wszystko źle”. Nie dało się go przekonać. Nie słuchał, nie chciał słuchać.
Przywarłam do ściany w korytarzu, gdy biegał po mieszkaniu, trzaskając drzwiami, w furii przekładając dziecięce ubrania. W drugim pokoju leżał nasz synek — rozpalony, senny, słaby. Spędziłam z nim całą noc, poiłam, zbijałam gorączkę, nie odchodząc na krok. A teraz — „wynoś się”.
Gdy Kacper ułożył malca, podszedł do mnie. Na twarzy — zimno. W oczach — lodowata determinacja.
— Dlaczego jeszcze tu jesteś? Mówiłem: znikaj. Zapomnij o dziecku. Nie potrzebuje takiej matki. I żebym cię więcej nie widział.
Nie krzyczałam. Nie kłóciłam się. Tylko szeptałam, iż kocham syna, iż jestem gotowa się zmienić, być lepsza. Błagałam, żeby przestał. Ale nie słuchał.
— Tylko przeszkadzasz. Tylko mu szkodzisz, Kinga — rzucił jak wyrok. — Już wszystko dla mnie jasne.
Spakował mój plecak. Milcząc, otworzył drzwi. I wskazał wyjście.
Nie pamiętam, jak znalazłam się na ulicy. Wszystko wirowało mi przed oczami. Było zimno, dłonie się trzęsły, w głowie dudniła tylko jedna myśl: „Zostawiłam syna… Wyrzucono mnie z życia mojego dziecka”.
Kacper nie odebrał telefonu następnego dnia. Nie odzywał się przez tydzień. Zablokował mnie wszędzie.
Pisałam wiadomości, dzwoniłam do jego matki, prosiłam, żeby chociaż pozwolili mi zobaczyć synka. Ale nikt nie odpowiadał. Jakbym przestała istnieć.
Jestem matką. Nosiłam tego chłopca pod sercem przez dziewięć miesięcy. Urodziłam go, śpiewałam mu kołysanki, byłam przy nim podczas nieprzespanych nocy, trzymałam na rękach, gdy bolały go ząbki.
A teraz — jestem „nikim”.
Kacper uznał, iż ma prawo odebrać mi dziecko. Nie sąd, nie opieka społeczna. Po prostu mężczyzna, obrażony, iż dziecko się przeziębiło.
A przecież naprawdę nie byłam winna. To zwykłe przeziębienie. Jesień, przeciągi, przedszkole, gdzie wszystkie dzieci kichają. Ale dla Kacpra to stało się pretekstem. Pretekstem, by dobić. By oskarżyć.
Nie wiem, jak to się skończy. Ale nie poddam się. Znajdę sposób. Choćby przez sąd, choćby za lata — ale odzyskam syna.
Bo jestem mamą. A bycie mamą to nie stanowisko tymczasowe. To na całe życie. choćby jeżeli twoje życie nagle zostało za zamkniętymi drzwiami…
**Lekcja?** Nikt nie ma prawa odebrać ci miłości tylko dlatego, iż jego własna jest zbyt mała, by zrozumieć, czym jest rodzicielstwo.