Ziść-pasożyt, czyli jak moja córka wymieniła zdrowy rozsądek na miłość
Kiedy moja Ola pierwszy raz przyprowadziła do domu swojego chłopaka, serce mi się ścisnęło. Coś w spojrzeniu tego zarozumiałego młokosa, w jego postawie, w tej nienaturalnej pewności siebie od razu mnie zaniepokoiło. Nie mężczyzna, ale paw – wystrojony, gadatliwy, z uśmiechem od ucha do ucha, a pod tą powierzchowną fasadą? Pustka. Nierozgarnięty, lekkomyślny, wiecznie niezadowolony. Zmieniał pracę częściej niż ludzie buty na sezon. Tu płacą za mało, tam szef jest „dziwny”, a gdzie indziej grafik mu „nie pasuje”. w uproszczeniu – zawsze winni są wszyscy, tylko nie on.
Próbowałam otworzyć córce oczy. Płakałam, tłumaczyłam, iż w małżeństwie trzeba mieć oparcie. Ale Ola była zaślepiona miłością, nie słuchała. Mąż – jej ojciec – machnął ręką: „Dorosła, niech się uczy na błędach, nasza rola to być obok”. I ja się starałam pogodzić z sytuacją. W końcu jej szczęście ważniejsze niż moje przeczucia. Ale jak być spokojną, gdy latami inwestowałaś w jej przyszłość, a ona nagle wiąże się z tym leniwym darmozjadem?
Zrobiliśmy dla niej wszystko: skończyła prestiżową uczelnię, kupiliśmy jej mieszkanie w Warszawie, sprawiliśmy porządne auto. Żeby miała łatwiej. A ona – proszę bardzo! – w wieku 25 lat wychodzi za faceta, który nie potrafi nic, tylko narzekać.
Wesele jednak się odbyło. Byłam, ale bez serca – tylko dla Oli. Potem zaczęło się ich wspólne życie. Na początku jakoś się trzymali. Dopóki Ola pracowała, było pół biedy. Ale gdy poszła na macierzyński – zaczęło się. Telefony: „Mamo, pożycz na zakupy…”. Oczywiście pomagałam. Kocham córkę i wiem, jak to jest być młodą mamą. Ale gdzie w tym wszystkim jest jej mąż?
Wkrótce wyszło szydło z worka: ziść znowu rzucił robotę. Nie dlatego, iż nie ma ofert. Po prostu nie chce. Leży w domu z telefonem albo przed telewizorem i wymyśli wymówki. Jego rodzice mieszkają gdzieś w okolicach Lublina, na ślub choćby nie przyjechali, zero pomocy z ich strony. Wszystko spada na nas.
Długo milczałam. Wiedziałam, iż każde słowo przeciwko jej ukochanemu to awantura. Ale w końcu nerwy puściły. Powiedziałam im wprost: „Ty, Krzysiu, jesteś dorosłym facetem, a zachowujesz się jak nastolatek. Nie chcesz pracować, nie potrafisz utrzymać rodziny. Po co w ogóle jesteś?”
Po tej scenie Ola się obraziła, zrobiła scenę. Krzysiu nagle „przypomniał sobie”, iż jest mężczyzną, i znalazł pracę. Ale wystarczyło mu, jak zwykle, na dwa miesiące. Potem znowu zwolnił się – „toksyczna atmosfera”, „kiepska ekipa”, „grosze płacą”. Ola, jak nakręcona, znowu go tłumaczyła: „Mamo, ty nie rozumiesz, tam naprawdę był okropny szef…”
Aż pewnego dnia, gdy przywiozłam im zakupy, znów zobaczyłam go na kanapie z pilotem, a Olę z dzieckiem na rękach i podkrążonymi oczami. Wtedy straciłam cierpliwość. Zaproponowałam: „Może chociaż jako kurier byś popracował? Masz auto, masz prawo jazdy”. Spojrzał na mnie, jakbym kazała mu ładować węgiel na budowie. Odrzekł, iż to „nie dla niego”. Spytałam: „A zajmowanie się dzieckiem jest?” Usłyszałam, iż „to też nie męska robota”.
Wtedy podjęłam decyzję. Twardą. Niepopularną. Ale jedyną słuszną: „Albo bierzesz się w garść i zaczynasz dbać o rodzinę, albo koniec z pomocą. Nie będziemy was ciągnąć na swoim karku”. Ola znowu histeryzowała, nazwała nas bezdusznymi. Mówi: „Ja go kocham!”. Tak, już trzy lata „nie rozumiemy”. Ale może czas, żeby ona zrozumiała siebie?
Córki i wnuczki nie zostawimy. Zawsze przyjmiemy, nakarmimy, pomożemy. Ale ziść… Ten temat jest zamknięty. To nie my jesteśmy fundacją charytatywną. Mąż mnie w tym w pełni poparł. choćby powiedział: „Lepiej sama niż z takim ciężarem”. Mamy nadzieję, iż Ola w końcu się obudzi. Choćby dla dziecka.
A na razie… Uczymy się kochać córkę na odległość – tak, żeby i nam nie było za ciężko. Bo jeżeli sama nie zobaczy, w jakim bagnie tkwi – nikt jej nie pomoże.