**Zięć-pasożyt, czyli jak moja córka zamieniła zdrowy rozsądek na miłość**
Gdy moja Ewa po raz pierwszy przyprowadziła swojego chłopaka do naszego domu, serce ścisnęło mi się złym przeczuciem. Coś w spojrzeniu tego zadufanego młokosa, w jego sposobie bycia, w tej nienaturalnej pewności siebie od razu zapaliło we mnie czerwoną lampkę. Nie mężczyzna — paw: wystrojony, gadatliwy, z uśmiechem od ucha do ucha, a pod tą powierzchowną błyskotką — pustka. Nierozważny, lekkomyślny, wiecznie na coś narzekający. Zmienia pracę częściej niż ludzie buty na sezon. Tu płacą za mało, tam szefostwo „nieogarnięte”, a gdzie indziej grafik „mu nie pasuje”. Jakby wszyscy dookoła byli winni — tylko nie on.
Próbowałam otworzyć córce oczy. Płakałam, błagałam, tłumaczyłam, iż mężczyzna powinien być opoką, zwłaszcza w małżeństwie. Ale Ewa, oślepiona uczuciem, nie słyszała mnie. Mąż — jej ojciec — machnął ręką: dorosła, niech się sama ośmiesza, naszym zadaniem jest być obok. Starałam się to zaakceptować. W końcu szczęście córki ważniejsze niż moje przeczucia. Ale jak być spokojną, gdy latami wychowywało się, inwestowało w nią całe serce, a ona nagle wiąże się z tym leniwym darmozjadem?
Zrobiliśmy dla niej wszystko: ukończyła prestiżową uczelnię, kupiliśmy jej mieszkanie, podarowaliśmy dobre auto. Wszystko, by miała ułatwiony start. A ona — proszę bardzo! — w wieku 25 lat wychodzi za człowieka, który nie potrafi niczego poza narzekaniem.
Wesele jednak się odbyło. Byłam na nim bez serca — tylko dla Ewy. Potem zaczęło się ich wspólne życie. Z początku jakoś to szło. Dopóki Ewa pracowała, trzymali się jako tako. Ale gdy poszła na macierzyński — zaczęło się: „Mamo, pożycz trochę złotych, brakuje na zakupy…”. Oczywiście pomagałam. Kocham córkę i rozumiem, jak ciężko być młodą matką. Ale gdzie w tym wszystkim jest jej mąż? niedługo wszystko wyszło na jaw: zięć znowu rzucił pracę. Nie dlatego, iż trudno znaleźć. Po prostu nie chce. Leży w domu z telefonem lub przed telewizorem, wymyślając wymówki. Jego rodzice mieszkają gdzieś na Podlasiu, choćby na wesele nie przyjechali, od nich zero pomocy. Wszystko spoczęło na nas.
Długo milczałam. Wiedziałam: każde słowo przeciwko wybrankowi Ewy to konflikt. Ale w końcu nerwy puściły. Powiedziałam wprost: „Ty, Krzysiu, jesteś dorosłym mężczyzną, a zachowujesz się jak nastolatek. Pracować nie chcesz, rodzinie pomóc nie umiesz. Po co w ogóle jesteś?”.
Po tej scenie Ewa obraziła się, urządziła awanturę. Krzysio nagle „przypomniał sobie”, iż jest mężczyzną, i znalazł pracę. Ale jak zwykle — starczyło go na kilka miesięcy. Potem znowu zwolnił się — „toksyczna atmosfera”, „nie jego klimat”, „grosze płacą”. Ewa, jak nakręcona, znowu go tłumaczyła: „Mamo, ty nie rozumiesz, tam naprawdę był okropny szef…”.
Aż pewnego dnia, gdy przyjechałam z siatkami zakupów, znów zobaczyłam go na kanapie z pilotem, a córkę — z dzieckiem na rękach i podkrążonymi oczami. Wtedy straciłam cierpliwość. Zapytałam: „Może chociaż jako kurier byś popracował? Masz auto, prawko też”. Spojrzał na mnie, jakbym kazała mu ładować węgiel z Ukraińcami. Odparł, iż to „nie dla niego”. Spytałam: „A opieka nad dzieckiem — dla ciebie?”. Usłyszałam, iż „to też nie męskie zajęcie”.
Wtedy podjęłam decyzję. Twardą. Niepopularną. Ale jedyną słuszną: „Albo weźmiesz się w garść i zaczniesz odpowiadać za rodzinę, albo koniec z naszą pomocą. Nie będziemy ciągnąć cię na naszych barkach”. Ewa zaczęła kolejną histerię, oskarżyła nas o brak serca. Mówi: „Ja go kocham!”. Tak, od trzech lat „nie rozumiemy”. Ale może czas zrozumieć siebie?
Córki i wnuczki nie porzucimy. Zawsze przyjmiemy, nakarmimy, pomożemy. Ale zięć… Ta sprawa jest dla nas zamknięta. Nie jesteśmy fundacją charytatywną. Mąż stanął po mojej stronie. choćby powiedział: „Lepiej sama niż z takim ciężarem”. Mamy nadzieję, iż Ewa w końcu się ocknie. Chociażby dla dziecka.
A tymczasem… Uczymy się kochać córkę na odległość — tak, by samym nie cierpieć. Bo jeżeli ona sama nie zobaczy, w jakim bagnie się znalazła, nikt jej nie pomoże.