Po opuszczeniu szpitala rodzice powiedzieli: “Nie liczcie już na nas”, ale wybraliśmy miłość zamiast strachu

newsempire24.com 1 tydzień temu

**Dzisiaj, przeglądając stare zdjęcia, przypomniałem sobie ten dzień, gdy wszystko się zaczęło. Napiszę o tym, by pamiętać, iż miłość zawsze zwycięża.**

Z zawodu jestem pielęgniarką. Od 1990 roku pracowałam w wojewódzkim szpitalu w Łodzi. To była ciężka praca, wyczerpujące dyżury, ale wiedziałam, po co to robię: by pewnego dnia sama zostać matką i przywitać swoje dziecko nie jako personel medyczny, ale jako mama.

Ciąża przebiegała spokojnie. Wszystkie wyniki wskazywały, iż dziewczynka rozwija się prawidłowo. Z mężem, Grzegorzem, z niecierpliwością przygotowywaliśmy się na jej przyjście – kupiliśmy łóżeczko, ubranka, wszystko na wyjście ze szpitala. Rodzina też czekała na nowego członka. Najbardziej podekscytowany był teść, obiecał drogi prezent na wyjście i dzwonił prawie codziennie: *„No i co, wszystko w porządku? Kiedy?”*

Nie wiedzieliśmy, iż po porodzie nasze życie wywróci się do góry nogami. To, co wydawało się pewne, rozpadnie się, a miłość zostanie wystawiona na ciężką próbę.

Poród był szybki. Dziewczynka urodziła się ważąc 2900 gramów i mierząc 45 centymetrów – mała, ale silna. Od razu mi ją pokazano, potem zabrano na badania. Wróciła na pierwsze karmienie – ssała słabo, ale dałam radę. Później przenieśli nas na salę. Godzinę później weszło dwóch lekarzy: dyżurny położnik i neonatolog. Mieli poważne twarze, a w oczach współczucie. Od razu zrozumiałam – coś jest nie tak.

Jeden z nich powiedział cicho:
– *Joanno, wasza córka ma zespół Downa. Jesteś pracownikiem medycznym, więc rozumiesz, iż to diagnoza na całe życie. Proponujemy, byście nie marnowali czasu i złożyli rezygnację. Jesteście młodzi, możecie mieć zdrowe dziecko.*

Zamarłam. Ściany zaczęły wirować przed oczami. Poczułam, jak serce zamiera, a jednocześnie coś mocnego, instynktownego, podniosło się we mnie: *To moja córka. Moja. I nie oddam jej nikomu.*

– *Przepraszam…* – szepnęłam – *Muszę porozmawiać z mężem. Myślę, iż odmówi.*

– *Oczywiście, przemyślcie to. Gdy zdecydujecie, przyjdźcie do nas.*

Gdy wyszli, córeczka zaczęła płakać. Jej małe dłonie wyciągały się do mnie. Przytuliłam ją i w tej samej chwili zrozumiałam – bez niej nie potrafiłabym żyć.

Zadzwoniłam do Grzegorza. W godzinę był przy mnie. Razem poszliśmy do gabinetu ordynatora. Jemu również zaproponowano rezygnację. Milczał. Potem podszedł do przewijaka, spojrzał na córeczkę i powiedział cicho:
– *Nic nie podpiszemy. Zabieramy córkę do domu.*

Nazwaliśmy ją Kaliną. Imię pojawiło się w sercu od razu – delikatne, jasne, mocne.

Trzy dni później na naszą salę trafiła kolejna kobieta. Miała ponad trzydzieści lat, to była jej piąta ciąża. Od razu oznajmiła: *„Dziecka nie chcę”*. Gdy powiedziano jej, iż córka ma zespół Downa, choćby nie drgnęła. Stwierdziła tylko: *„Proszę przygotować papiery. I nie będę karmić piersią”*.

Nie wytrzymałam. Poprosiłam pielęgniarkę, by mogła nakarmić dziewczynkę. Przyniosła ją. Gdy wzięłam tę kruszynę na ręce, serce mi się ścisnęło – była taka bezbronna, cichutka, jakby wszystko rozumiała.

Zadzwoniłam do męża. Milczał, w końcu powiedział: *„Jeśli chcesz, zabierzmy i ją. Niech Kalina ma siostrę”*.

Poszłam do ordynatora. Oświadczyłam, iż chcemy wziąć drugie dziecko. Nikt nie uznał nas za szaleńców. Przeciwnie, personel otoczył mnie uściskami: *„Jesteście bohaterami”*.

Zostaliśmy jeszcze tydzień – czekaliśmy, aż odpadnie kikut pępowiny u drugiej dziewczynki. Nazwaliśmy ją Różą.

Dzień wyjścia ze szpitala był najszczęśliwszym w naszym życiu. Wyszliśmy nie z jednym, ale z dwojgiem dzieci. W jednym wózku – Kalina, w drugim – Róża. Obie nasze. Obie ukochane.

Ale nie wszyscy podzielali naszą radość. Gdy powiedzieliśmy rodzicom, iż zabraliśmy dwie dziewczynki, jedna z nich adoptowaną, reakcja była lodowata. Moi rodzice, a zwłaszcza teściowie, oznajmili:
– *Nie zamierzamy więcej się z wami kontaktować. Dokonaliście wyboru – radźcie sobie sami. Nie liczcie na naszą pomoc!*

I rzeczywiście – ani telefonu, ani grosza wsparcia. Byliśmy sami.

To były trudne lata. Bezsenność, choroby, zmęczenie. Ale wszystko było warte. Kochaliśmy nasze córki jak nikogo wcześniej. Rosły radosne, mądre, ze sobą zjednoczone. W wieku sześciu lat znały alfabet, próbowały czytać. Jedynie musieliśmy przeprowadzić się bliżej specjalnej szkoły, by zapewnić Kalinie lepsze warunki.

Rodzice po latach zrozumieli, iż się mylili. Zaczęli przyjeżdżać, choć powoli. Dziewczynki uwielbiały gości, cieszyły się każdą wizytą.

Nie trzymaliśmy urazy. Wybraliśmy miłość, nie strach. I nie żałowaliśmy tego ani przez chwilę.

**Dziś wiem: życie wystawia nas na próby, ale to od nas zależy, czy damy się złamać. Nasza decyzja nauczyła mnie, iż prawdziwa siła rodzi się z wyboru serca.**

Idź do oryginalnego materiału