Po pierwsze, nie piętnuj błędów

tygodnikprzeglad.pl 1 rok temu

Polacy mają skłonność do surowego recenzowania angielszczyzny innych


Jagoda Ratajczak (ur. w 1987 r.) – filolożka, popularyzatorka wiedzy o języku, tłumaczka przysięgła i konferencyjna, członkini Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Przysięgłych i Specjalistycznych TEPIS. Absolwentka Wydziału Anglistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Debiutowała książką „Języczni. Co język robi naszej głowie” (2020), we wrześniu br. ukazała się jej druga książka, „Luka. Jak wstyd i lęk dziurawią nam język”. W swoich mediach społecznościowych upowszechnia wiedzę o językoznawstwie i przekładzie specjalistycznym.


Wielu Polaków boi się lub wstydzi mówić po angielsku, w tym osoby, które znają go całkiem nieźle. Pani nowa książka „Luka” jest refleksją nad źródłami tych emocji.
– Przełom lat 80. i 90. przyniósł zmiany polityczne i kulturowe, w związku z którymi potrzeba płynnego porozumiewania się we wspomnianym języku, symbolizującym otwarcie na Zachód, stała się silniejsza niż kiedykolwiek. Oczekiwania społeczne w zakresie jego znajomości były tak wielkie, iż nie byliśmy w stanie im sprostać, m.in. z powodu niedoboru kompetentnych nauczycieli. U schyłku poprzedniego ustroju w szkołach pracowało 18 tys. rusycystów i zaledwie 1,2 tys. anglistów. Zaspokojenie zapotrzebowania na tych drugich nie było łatwe i nie zawsze kończyło się obsadzaniem w tej roli osób w pełni do niej przygotowanych. Przepaść między tym, jak chcieliśmy mówić po angielsku, a tym, jak faktycznie sobie z nim radziliśmy, na długie lata zdefiniowała naszą językową samoocenę.

Wskazuje pani także drugie źródło naszych zahamowań.
– Są nim archaiczne metody nauczania języków obcych, przez cały czas dominujące w szkołach, zwłaszcza bardzo duży nacisk na gramatykę i trzymanie się podręcznikowych wzorców wypowiedzi. Uczniowie często upewniają się, iż dane ćwiczenie nie jest na ocenę, bo mają wdrukowane, iż ich umiejętności cały czas są weryfikowane. W rezultacie w dorosłym życiu, gdy wokół nie ma już belfrów, sami się nimi stajemy i chętnie krytykujemy własne popisy językowe.

Stale towarzyszy nam strach przed popełnieniem błędu. Dla niektórych każdy jest małym końcem świata.
– Chęć robienia wszystkiego na najwyższym poziomie jest typowa dla osób bardzo inteligentnych i ambitnych. Patrząc na takich ludzi z boku, mamy wrażenie, iż odnoszą same sukcesy, tymczasem często pożera ich niezadowolenie z siebie, tzw. syndrom oszusta. Perfekcjonizm może nas bowiem motywować do osiągania kolejnych celów, ale bywa również toksyczny. Przekonanie, iż nic, co zrobimy, nie będzie dostatecznie dobre, nierzadko prowadzi do wniosku, iż pewnych rzeczy lepiej w ogóle nie robić. Po co używać angielskiego w trakcie wyjazdu za granicę, skoro z góry wiadomo, iż nasze wypowiedzi nie będą idealne?

Kiedyś takie osoby mogły być zmuszone np. do pytania o drogę, dziś wystarczy odpowiednia aplikacja w telefonie. Mamy też kasy samoobsługowe, internetowe systemy rezerwacyjne, platformy do zamawiania jedzenia.
– Współczesność oferuje coraz więcej rozwiązań, które pozwalają nam nie komunikować się z ludźmi w sytuacjach, w których dotąd było to koniecznie. Powstaje pytanie, czy ułatwienia te nie konserwują zahamowań osób, które w innych realiach musiałyby przełamywać lęk przed rozmową. Oczywiście nie musi on wynikać z perfekcjonizmu, bo może mieć przyczyny leżące poza sferą językową.

Boimy się wewnętrznego krytyka, ale i tego, co o naszym angielskim pomyślą inni.
– Dotyczy to choćby specjalistów od tego języka. Gdy występując w roli tłumaczki, popełnię choćby niewielki błąd, dla niektórych jest to niezwykle satysfakcjonujące. Stosunek do wpadek innych prawdopodobnie w dużej mierze zależy od sposobu bycia, ale, uogólniając, można powiedzieć, iż Polacy mają skłonność do surowego recenzowania angielszczyzny współobywateli.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 45/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

m.sobczyk@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Wojciech Gruszczyński

Idź do oryginalnego materiału