Pomagałam synowi i synowej, a zostałam wyrzucona tuż przed świętami.

newsempire24.com 3 dni temu

Przyjechałam do syna i synowej, żeby pomóc, a on wyrzucił mnie za drzwi tuż przed Bożym Narodzeniem.

Nazywam się Halina Kowalska. Mój syn Wojtek był dla mnie całym światem. Mieszkałyśmy we Wrocławiu sami od czasów, gdy skończył liceum. Starałam się nie wtrącać w jego życie osobiste, chociaż w naszym domu co jakiś czas pojawiały się różne dziewczyny. Kilka razy wydawało się, iż zbliżają się do ślubu, ale coś za każdym razem nie wychodziło.

Wojtek zawsze marzył o prawdziwej, mocnej rodzinie, ale widocznie nie wszystkie jego partnerki tego chciały. Ta ostatnia, Kasia, powiedziała mu wprost, iż nie będzie żyć z „maminsynkiem”. To było szczególnie bolesne dla mnie – przecież nigdy nie mieszałam się w ich relacje, nie narzucałam swojej opinii, nie kontrolowałam. Ale chyba samo moje istnienie stało się dla niej przeszkodą.

Zrozumiałam: dopóki mieszkamy razem, synowi trudno będzie zbudować coś swojego. Podjęłam trudną decyzję – wyjechałam na wieś, do rodzinnego domu, żeby dać mu przestrzeń. Minął rok. W tym czasie Wojtek się ożenił, a w ich rodzinie miało pojawić się dziecko. Maluch miał przyjść na świat pod koniec stycznia. Przez cały ten czas syn nie zaprosił mnie do siebie, ale nie miałam do niego pretensji. Myślałam, iż młodzi muszą się nacieszyć swoim towarzystwem.

Zbliżały się święta, więc w grudniu postanowiłam do nich pojechać z wyprzedzeniem. Chciałam nie tylko się zobaczyć, ale i pomóc – może trzeba coś przygotować na przyjęcie dziecka, doradzić, wesprzeć synową, jeżeli będzie ciężko. Spakowałam torby ze słodyczami, domowe przetwory, robioną na drutach kołdrę, prezenty. Myślałam, iż się ucieszą. Marzyłam, iż razem spędzimy Wigilię, iż zostanę na tydzień – jak synowej będzie trudno, choć ogarnę dom, umyję podłogi, ugotuję obiad. Jestem przecież matką i zawsze jestem blisko, gdy mnie potrzebują.

Ale tego, jak mnie przyjął Wojtek, nie zapomnę nigdy. Otworzył drzwi i już na progu powiedział: „Mamo, mogłaś chociaż zadzwonić… Nie mamy miejsca. Za chwilę przyjedzie pani Bożena – to mama Ani. Umówiliśmy się wcześniej, iż nam pomoże. Wybacz, ale nie możesz zostać”. choćby nie zaprosił mnie do środka, stał jak obcy, jakbym była przypadkową znajomą, która wpadła nie w porę.

Weszłam mimo wszystko, uparłam się – posiedziałam chwilę w kuchni, wypiliśmy herbatę. Wojtek udawał, iż wszystko w porządku, pytał, jak mi się żyje. Ale co pięć minut zerkał na zegarek. Zrozumiałam. Nie czekał na mnie. Nie chciał mnie tutaj. choćby nie próbował ukryć irytacji.

Potem pomógł mi zanieść torbę na przystanek i wsadził do ostatniego autobusu. W Wigilię. W święto, które zawsze było rodzinne. Tej nocy płakałam tak, jak nie płakałam choćby wtedy, gdy żegnałam męża. Bo poczułam, iż wymazano mnie z życia. Mama już nie jest potrzebna. Pomoc – też nie. Jestem zbędna.

Minął tydzień. Ani telefonu, ani wiadomości, ani przeprosin. Jakby nic się nie stało. Jakbym w ogóle nie przyjeżdżała. Jakbym była nikim. Choć całe życie poświęciłam synowi. Pracowałam na dwóch etatach, żeby mógł się uczyć, żyłam skromnie, żeby jemu było lepiej. A teraz nie jestem choćby warta zwykłego „dziękuję” i miejsca przy świątecznym stole.

Nie wiem, czym na to zasłużyłam. Czy naprawdę w dzisiejszych czasach miłość matki już się nie liczy? Czy naprawdę matka, która wszystko oddała dla dziecka, musi wracać do domu sama, z ciężkim sercem i uczuciem, iż jest niepotrzebna?…

Idź do oryginalnego materiału