Zawsze myślałam, iż będę pomagać swoim dzieciom, póki starczy sił, a na starość one się mną zaopiekują. Ale jakże boli uświadomić sobie, iż się myliłam. Gdy moje wnuki były małe, słyszałam: „Mamo, tak bardzo cię potrzebujemy!”. Teraz dorosły, a ja stałam się zbędna. choćby telefonu od nich nie doczekam – tylko zimna cisza i pustka.
Mam dwoje dorosłych dzieci – córkę Weronikę i syna Krzysztofa. Z ich ojcem rozstaliśmy się, gdy chodzili jeszcze do szkoły. Znalazł inną kobietę, zaszła w ciążę, i odszedł. Na początku jeszcze widywał się z Weroniką, ale Krzysiek, gdy poznał prawdę, odmówił z nim rozmowy. Potem ojciec wyjechał z nową rodziną do innego miasta i kontakt się urwał. O alimentach można było zapomnieć. Zostaliśmy w małym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi, a ja ciągnęłam dzieci sama.
Moi rodzice i brat pomagali, jak mogli, ale i tak było ciężko. Krzysiek miał piętnaście lat, Weronika dwanaście, gdy się rozwiedliśmy. Przetrwałam ich nastoletnie buntu w samotności, często płacząc po nocach. Ale dzieci dorosły, stały się mądrzejsze, poszły na studia, założyły rodziny. Weronika pierwsza wyszła za mąż, a dwa lata później ożenił się Krzysiek. Nigdy ze mną nie mieszkali – od razu wyjechali, by budować swoje życie.
Robiłam wszystko, by ich wspierać. Zwłaszcza gdy pojawiły się wnuki. Byłam dla nich drugą matką: zamiast Weroniki „siedziałam na urlopie macierzyńskim”, odprowadzałam wnuczkę do przedszkola, odbierałam, karmiłam, pomagałam w lekcjach. Wspierałam też synową, gdy jej matka nie mogła. Gdy dzieci chciały gdzieś wyjechać, zostawiali wnuki u mnie. Nigdy nie odmawiałam, choćby gdy źle się czułam. Rozumiałam: są młodzi, potrzebują odpoczynku. Ja też byłam młodą matką, ale nikt mi nie pomagał.
Dzieci często dzwoniły, przywozili wnuki, ja ich odwiedzałam. Tak było, dopóki wnuki nie podrosły i przestałam być im potrzebna. Teraz same chodzą do szkoły, mają swoje zainteresowania, swoje życie. Czas minął za szybko, a ja znalazłam się na marginesie. Finansowo nie mogłam pomóc – ledwo starczało mi emerytury. Wnuki nie chciały ze mną spędzać czasu, ciągnęło ich do znajomych i telefonów. Dzieci przestały dzwonić i przyjeżdżać.
Na początku jeszcze odwiedzali, dzwonili, ale coraz rzadziej. Musiałam sama wybierać ich numery, by spytać, jak się mają. Teraz dzwonią tylko od święta, by sucho złożyć życzenia. Przyjeżdżają raz w roku, i to na krótko. Nie młodnieję, ciężko mi samodzielnie sprzątać. Potrzebuję pomocy, ale wstyd prosić. W zeszłym roku pękła mi rura. Zadzwoniłam do Krzysztofa, błagałam, by przyjechał, ale machnął ręką: „Wezwij hydraulika, nie mam czasu”. Weronika też kazała zadzwonić po fachowca, mówiąc, iż zięć jest zajęty.
Pomógł mi sąsiad, młody chłopak, którego przypadkowo zalałam. Przyszedł, zakręcił wodę, a jego żona pomogła posprzątać. Potem sam pojechał do sklepu, kupił wszystko do naprawy i załatwił sprawę. Chciałam dać im pieniądze – to przecież moja wina – ale odmówili. Powiedzieli, iż zawsze pomogą, gdy coś się stanie. A moje dzieci choćby nie oddzwoniły, by spytać, czy wszystko w porządku. Postanowiłam już do nich nie dzwonić. Nie chcę się narzucać. Ostatni raz telefonowali w święta – życzenia i od razu pożegnanie. choćby nie zaprosili mnie do siebie.
Mam dwoje dzieci i dwoje wnuków, ale jestem zupełnie sama. Uczyli nas, iż najważniejsze to oddać się dzieciom. Teraz mam wątpliwości. Może trzeba było żyć dla siebie? Wtedy starość nie byłaby tak gorzka. Oddałam im wszystko, a w zamian dostałam ciszę. I ta cisza rozrywa mi serce.