Pomagałam wychowywać wnuki, a teraz jestem niepotrzebna: Dzwonią tylko od święta

polregion.pl 2 dni temu

Zawsze myślałam, iż będę pomagać swoim dzieciom, póki starczy mi sił, a na starość one wesprą mnie. Ale jak boli uświadomić sobie, iż się myliłam. Gdy moje wnuki były małe, słyszałam: „Mamo, tak bardzo cię potrzebujemy!”. Teraz dorosły, a ja stałam się zbędna. choćby telefonu od nich nie doczekam — tylko zimna cisza i pustka.

Mam dwoje dorosłych dzieci — córkę Kingę i syna Krzysztofa. Z ich ojcem rozstaliśmy się, gdy chodzili jeszcze do szkoły. Znalazł inną kobietę, zaszła w ciążę, więc odszedł. Na początku widywał się jeszcze z Kingą, ale Krzysiek, gdy poznał prawdę, odmówił z nim rozmowy. Potem ojciec wyjechał z nową rodziną do Łodzi, i kontakt się urwał. O alimentach można było zapomnieć. Zostaliśmy w małym mieszkaniu na obrzeżach Poznania, a ja musiałam radzić sobie sama.

Moi rodzice i brat pomagali, jak mogli, ale i tak było ciężko. Krzysiek miał piętnaście lat, Kinga dwanaście, gdy się rozwiedliśmy. Przetrwałam ich nastoletnie lata w samotności, często płacząc po nocach. Ale dzieci wyrosły, stały się mądrzejsze, poszły na studia, założyły rodziny. Kinga pierwsza wyszła za mąż, a dwa lata później ożenił się Krzysiek. Nigdy nie mieszkali ze mną — od razu zaczęli budować własne życie.

Starałam się ich wspierać. Szczególnie potrzebowali pomocy, gdy urodziły się wnuki. Byłam dla nich drugą matką: zamiast Kingi „siedziałam na macierzyńskim”, odprowadzałam wnuczkę do przedszkola, odbierałam, gotowałam, pomagałam z lekcjami. Wspierałam też synową, gdy jej matka nie mogła. Gdziekolwiek dzieci chciały wyjechać, zostawiały wnuki u mnie. Nigdy nie odmawiałam, choćby gdy źle się czułam. Rozumiałam — młodzi, potrzebują odpoczynku. Ja też byłam młodą matką, ale nikt mi nie pomagał.

Dzieci często dzwoniły, przywoziły wnuki, ja też je odwiedzałam. Tak było, dopóki wnuki nie podrosły, a ja nie stałam się niepotrzebna. Teraz same chodzą do szkoły, mają własne zainteresowania, własne życie. Czas minął za szybko, a ja znalazłam się na marginesie. Finansowo nie mogłam pomóc — ledwo starczało mi emerytury na życie. Wnuki nie chciały już spędzać czasu ze mną, ciągnęły je przyjaciele i telefony. Dzieci przestały dzwonić i przyjeżdżać.

Na początku jeszcze odwiedzali, ale coraz rzadziej. Musiałam sama wybierać ich numery, by spytać, co u nich. Teraz dzwonią tylko od święta, by zdawkowo złożyć życzenia. Przyjeżdżają raz w roku, i to na chwilę. Nie młodnieję, coraz trudniej mi sprzątać sama. Potrzebuję pomocy, ale wstyd prosić. W zeszłym roku pękła mi rura. Zadzwoniłam do Krzyśka, błagałam, by przyjechał, ale machnął ręką: „Weź hydraulika, nie mam czasu”. Kinga też kazała wezwać fachowca, mówiąc, iż zięć jest zajęty.

Pomógł mi sąsiad, młody chłopak, którego przypadkowo zalałam. Przyszedł, zakręcił wodę, a jego żona pomogła posprzątać. Potem sam pojechał do sklepu, kupił wszystko do naprawy i załatwił sprawę. Chciałam dać im pieniądze — w końcu to moja wina — ale odmówili. Powiedzieli, iż zawsze pomogą, jeżeli coś się stanie. A moje dzieci choćby nie zadzwoniły, by spytać, czy wszystko w porządku. Postanowiłam, iż już do nich nie zadzwonię. Nie chcę się narzucać. Ostatni raz dzwonili na Boże Narodzenie — życzenia i szybkie „do widzenia”. choćby nie zaprosili mnie do siebie.

Mam dwoje dzieci i dwoje wnuków, a jestem zupełnie sama. Uczyli nas, iż najważniejsze to poświęcić się dla dzieci. Ale teraz wątpię. Może trzeba było żyć dla siebie? Wtedy starość nie byłaby tak gorzka. Dałam im wszystko, a w zamian dostałam ciszę. I ta cisza rozdziera mi serce.

Idź do oryginalnego materiału