Ostatnią skierowaną do nich propozycją są „Dzikie łabędzie”. Mimo iż od premiery minęło już trochę czasu, w marcowe niedzielne popołudnie widownia teatru wypełniona była młodymi widzami i towarzyszącymi im dorosłymi.
Potwierdza to rozpoznanie dyrektora Bartosza Zaczykiewicza:
„Kaliszanie potrzebują swojego teatru i okazują mu swoje zainteresowanie.”
Trudno mi rozstrzygnąć, czy to przywiązanie, czy też znany tytuł baśni Andersena przyciągnął tego dnia widzów.
Współczesne łabędzie
Choć „Dzikie łabędzie” kojarzą się z klasycznym tytułem, autorką tekstu do przedstawienia jest Magda Żarnecka, która – co nie jest w tej chwili rzadką praktyką – przystosowała go do bardziej współczesnych okoliczności, jednakowoż nie odchodząc zbytnio od oryginału.

fot. Krzysztof Bieliński
Zredukowała liczbę braci królewny Elizy do trzech z jedenastu, natomiast złej macosze dołożyła syna Doriana. O ile ten pierwszy zabieg jest zrozumiały – w teatrze nie potrzeba tłumu, by pokazać jakiś problem (a poza tym skąd wziąć tylu aktorów?), o tyle ten drugi powoduje, iż zaczynamy się zastanawiać, czemu miał on służyć.
Pewną podpowiedź (by nie rzec: odpowiedź) daje tu program do spektaklu, w którym przedstawia się wytłumaczenie tego, czym współcześnie jest „patchworkowa rodzina”, co sugeruje, iż właśnie o powstawaniu takiej rodziny miałby to być spektakl.
Sam pomysł jest bardzo dobry, coraz więcej dzieci doświadcza przegrupowań we własnych rodzinach. Nigdy nie jest to przyjemne, więc chwała teatrowi, iż próbuje pomóc najmłodszym odnaleźć się w sytuacji, w której na przykład u boku mamy pojawia się pan, który nie jest tatusiem, a na dodatek ma dwójkę własnych dzieci.
Albo u boku taty pojawia się jakaś pani i teraz tata jest tatą również jej dziecka, czyli jakby rodzeństwa. To nigdy nie są proste sprawy i choćby nie wiem jak zaklinać rzeczywistość, iż tak nie powinno być, bo to złe, one i tak się zdarzają.

fot. Krzysztof Bieliński
Tak przy okazji: bardzo nie lubię terminu „rodzina patchworkowa”, bo sugeruje on, iż zszywamy kawałki niegdyś innej rodziny (rodzin) w nową, skończoną całość.
A co z tymi, którzy nie mieszczą się w patchworku oznaczonym terminem „rodzina”, zakładającym, iż jest jakaś jedna mama, jakiś jeden tata i jakieś ich (wspólne bądź nie) dzieci? Co zrobić z innymi mamami i tatami, którzy muszą zostać wykrojeni z tej na nowo ukształtowanej całości? Co z babciami, dziadkami, ciociami i wujkami?
Dlatego wolę termin rodzina-kłącze, który zakłada, iż „podstawowa jednostka społeczna” po prostu się rozrasta, a nie, iż trzeba ją na nowo skroić z tego, co pod ręką. A skoro – jak pokazywali filozofowie, na przykład Wittgenstein czy Austin, słowa tworzą świat, to może warto przemyśleć i termin „patchwork” zastąpić jakimś mniej redukującym.
Nota bene Francuzi zrobili o tym piękną i mądrą komedię „C’est quoi cette famille?!” (polski tytuł „Jesteśmy rodziną”), w której wzajemne relacje wspólnych dzieci z wielu związków łączyły byłych i aktualnych partnerów swoich rodziców w powiązaną bliskimi więzami całość.
Współczesne trudności
Tu jednak pojawia się duży problem: ani tekst Andersena, ani Żarneckiej zupełnie się nie nadają do opowiadania o tym, jak na nowo skomponować rodzinę. Macocha, co z tego, iż z synem, przez cały czas jest tą samą ponurą postacią z baśni. Pozostaje złą kobietą, czarami panującą nad nowym małżonkiem – królem. Trudno, by jej postać jako jednowymiarowy czarny charakter mogła pomóc dzieciom, które stają wobec konieczności ułożenia relacji z „nową mamą”.

fot. Krzysztof Bieliński
Ponieważ dalej akcja spektaklu idzie w ślad za narracją Andersena, macocha zamienia wszystkich synów (króla oraz własnego) w łabędzie i wysyła ich z domu. Dlaczego pozbyła się również własnego syna? Ano dlatego, iż zakumplował się z trzema królewiczami.
To kolejny element utrudniający ewentualne odnalezienie się w „patchworku” – sugeruje, iż jak za bardzo zbliżysz się do przyszywanego rodzeństwa, odrzucić cię może choćby własny rodzic.
Podobne do moich rozterki przeżywać będzie jedynie ktoś, kto przeczyta program, bo już na stronie internetowej nic nie sugeruje, iż „Dzikie łabędzie” miałyby być spektaklem o rodzinnej rekonfiguracji.
Przypuszczam więc, iż większość widzów wybiera to przedstawienie ze względu na znaną baśń. I dobrze, bo wtedy bez żadnych rozterek mogą cieszyć się przyzwoitym spektaklem dla dzieci wyreżyserowanym przez Przemysława Jaszczaka, niosącym dodatkowe pozytywne przesłanie: w biedzie nie zostawia się nie tylko członków rodziny, ale nikogo – bez względu na pokrewieństwo czy powinowactwo – kto potrzebuje pomocy.
Tak jak Dorian – syn złej macochy wsadzonej do więzienia za niecne czyny – którego na równi ze swymi braćmi (mimo początkowych oporów) ratuje królewna Eliza. Potem zostaje on przygarnięty do rodziny przez króla i jego dzieci.
Prosta forma
Forma tego przedstawienia jest prosta i ułatwia skupienie się na rozwoju akcji. Poszczególne jej miejsca zaznaczone są kilkoma wyrazistymi elementami: jeżeli jest to pałac, to w tle mamy połyskujące fragmenty łuków. Gdy trzeba ukonkretnić, o jaką salę w pałacu może chodzić, pojawia się albo długi stół okolony krzesłami z nieproporcjonalnie powiększonymi oparciami (dzięki temu dorośli aktorzy mogą zagubić się w nich niczym dzieci), albo połyskujące żyrandole sali balowej.

fot. Krzysztof Bieliński
Morze natomiast to falbanki z jasnych kryształów, które falują nad sceną. Takie właśnie błyszcząco-migoczące obiekty zsuwane z wyciągów tworzą tę pomysłową scenografię autorstwa Klaudii Laszczyk.
Kostiumy bohaterów na tym tle odbijają się wyraziście dzięki temu, iż każdy z nich jest jednokolorowy, co bardzo ułatwia identyfikację postaci choćby małym widzom. Wszystko to razem tworzy wcale nie „patchwork”, tylko spójną estetycznie propozycję dla dzieci.
Lepiej jednak, by spektakl pozostał zwykłą klasyczną baśnią, bo w tej roli sprawdza się bardzo dobrze. Rozwiązywanie problemów rodziny patchworkowej lepiej pozostawić innemu tekstowi. Wszak teatr dla dzieci nie powinien wyłącznie ich straszyć.