Kiedy w moim życiu z córką zdarzają się takie momenty, myślę o nich jak o czymś, co zostawia w nas blizny. Czasami są to emocje tak wielkie i trudne, iż ból jest niemal fizyczny. I to jest dla mnie ta najtrudniejsza część macierzyństwa, na którą nikt mnie nie przygotował.
Czy da się przygotować na to, iż dziecko krzyczy 40 minut? Na potoki łez, czerwoną, wściekłą twarzyczkę, tę samą, która tak spokojnie śpi obok naszych ciał każdej nocy… Furia w ciele mojego dziecka przelewa się przez nią jak wzburzone fale na niespokojnym oceanie, a ja pragnę w takich chwilach… zniknąć.
Nie zawsze jestem silna na tyle, by to unieść. Szczególnie kiedy sama tych zasobów mam jakby mniej. Nie zawsze mam choćby wystarczające ilości mądrości i świadomości, by unieść dużo mniejsze emocje. Tak było tamtego ranka, kiedy odwiozłam córkę do przedszkola.
Nie moja rola
Może zacznę od tego, iż to nie jest moje rutynowe zadanie, zawsze robi to jej ojciec. Między innymi właśnie dlatego, iż to dla mnie zawsze było trudniejsze. Moment rozstania, powrót do domu, z widokiem pustego fotelika we wstecznym lusterku. I to właśnie, najważniejsze: córka gorzej znosi rozstania ze mną, więc sam moment choćby po dwóch latach, również jest obciążony ryzykiem łez.
Wtedy, tamtego ranka było już późno, e-maile zaczęły napływać, myśli również. Noc była niespokojna, zawsze taka jest, gdy partnera nie ma w domu. Wyszłyśmy dość późno, pozwoliłam małej się wyspać.
W aucie było miło, rozmawiałyśmy, słuchałyśmy muzyki, choćby wydłużający się korek nie wyprowadził mnie ostatecznie z równowagi. Usiadłszy na beżowej kanapie w niewielkiej szatni, córka zaczęła się ociągać. Znam te ruchy i tę mimikę twarzy, czułam, co się dzieje, pewnie dlatego od razu się odpaliłam. Pozwoliłam sobie zareagować niepokojem na jej niepokój, a to zawsze jest gwarancją porażki.
Po kilku minutach obydwie byłyśmy w punkcie kryzysowym. Ona nie chciała wejść do sali, a ja nie miałam w sobie zasobów, czasu i siły, by pozwalać jej na powolne odczucie i zaakceptowanie wszystkich emocji. Wycedziłam w końcu: "Ok, ja teraz poukładałam twoje rzeczy w szafce, a ty weź się w garść".
Powtarzałam sobie te słowa potem w głowie cały dzień, za każdym razem "policzkując się" za nie w duchu. Jednak powiedziałam to, a potem próbowałam oderwać jej małe zaciśnięte wokół moich bioder piąstki i po prostu wsadzić ją do sali.
Mogę sobie wyobrazić, jak brzmi, to co piszę. I to jest moja wielka prawda, w jakiej przed wami staję. Zarzucacie mi często w komentarzach pod moimi tekstami, iż wzbudzam w was poczucie winy. Zawsze odpowiadam, iż to niemożliwe. Ono już w nas jest, wystarczy niewielki czynnik zewnętrzny, by je wywołać.
Moje tamtego dnia mnie prawie udusiło. Zostawiłam ją w sali (dzięki wyrozumiałemu dla dziecka, świadomemu i wspaniałemu wsparciu nauczycielek) i już w samochodzie niesiona kortyzolem, zaczęłam płakać.
Potem krzyczałam, a przez następnych parę godzin, trudno było mi skupić myśli na czymkolwiek, poza obrzucaniem siebie kamieniami. "Jak mogłam coś takiego powiedzieć?", "Przecież to normalne, iż było jej trudno się ze mną rozstać", "Powinnam pokazać jej, iż jestem tam dla niej i iż jest najważniejsza", "Dokąd adekwatnie się tak spieszyłam?".
Ta narracja u rodzica, któremu zależy, nie ma końca. Nie ma znaczenia, czy dziecko ma miesiąc, rok, sześć lat czy szesnaście. To zawsze z nami będzie, poczucie winy, samokrytyka, ocena swoich metod, swoich słów. I to jest ok. Gdyby tej autorefleksji nie było, nie bylibyśmy zdolni do zmiany starych schematów i naprawy błędów.