Gdy ja i Robert wzięliśmy ślub, miałem dwadzieścia lat, ona zaledwie osiemnaście. Nie planowaliśmy rodziny tak wcześnie, ale dwie kreski na teście wszystko za nas zdecydowały. Po dziewięciu miesiącach urodziły się bliźniaczki, dwie piękne dziewczynki. Byliśmy we troje — i przed nami całe życie. Młodzi, naiwni, ale pełni nadziei.
Żyliśmy skromnie, ciągle brakowało pieniędzy. Robert harował, jak tylko mógł: w dzień w fabryce, w nocy na magazynie, dorabiał jako pomocnik budowlany czy montażysta mebli — co się trafiło. Ja, choć miałam maluchy na rękach, starałam się dorabiać w domu — szyłam, robiłam na drutach, pisałam teksty. Było ciężko, czasem ręce opadały, ale trzymaliśmy się. Gdy dziewczynki podrosły i poszły do przedszkola, znalazłem stałą pracę, a po roku choćby awans. Spłaciliśmy długi, mogliśmy sobie pozwolić na wakacje, zaczęliśmy oddychać pełną piersią.
Piętnaście lat. Piętnaście lat byliśmy razem. Wspólnie wychowywaliśmy córki, dzieliliśmy troski i małe radości. Ale coś się popsuło. Zauważyłem, iż Robert się zmienia. Oddala. Kiedyś biegł do domu, teraz coraz częściej zostawał „w pracy”. Choć zmienił ją dawno, a grafik miał ustabilizowany. Mówił — dyżur, nadgodziny, pomaga koledze. A ja wierzyłem. Wierzyłem, bo byłem pewny — to moja druga połówka.
Aż któregoś dnia coś we mnie zawyło jak syrena alarmowa. Sprawdziłem jego telefon. Połączenia, wiadomości, lokalizacja. Wszystko stało się jasne: mój mąż mnie zdradza. Od dawna. Systematycznie. Z zimną krwią.
Stanąłem przed nim i wysypałem wszystko. Liczyłem, iż to pomyłka, iż źle zrozumiałem. Ale on spojrzał mi w oczy i… przyznał się. Powiedział, iż spotkał swoją pierwszą miłość — Kingę, tę samą ze szkoły. Że cały czas o niej myślał. Że teraz wreszcie wie, kogo kocha.
Wyrzuciłem go. Bez wahania. Męczył się, nie od razu wyszedł, wyniósł się do matki. Dzwoniła, błagała, żebym wybaczył, iż się pogubił. Ale ja nie słuchałem. Wniósłem o rozwód. Paliłem się z bólu i zdrady. Zdradził nie tylko mnie — zdradził naszą rodzinę. Nasze dzieci.
Minął czas. Zaczął się znów pojawiać. Mówił, iż tęskni, iż chce być blisko. Byłem ostrożny, ale dziewczyny ciągnęły do niego. Nie rozumiały, co się dzieje, starałem się nie obciążać ich naszymi problemami. Stopniowo znów zaczęliśmy się spotykać. Chodziliśmy do parku, do kina, choćby pojechaliśmy razem na weekend za miasto. Wydawało się, iż wszystko wraca na swoje miejsce. Wrócił do domu, choć nieformalnie. Znów byliśmy rodziną.
A potem — kolejny zwrot. Dowiedziałem się, iż jestem w ciąży. Dwa miesiące. W środku wszystko drżało. Czy znów ucieknie? Robert zapewniał, iż jest przy mnie, ale w praktyce… coraz częściej nocował u matki. A Kinga — ta pierwsza miłość — nie schodziła z telefonu. Spotkałem ją choćby raz. Liczyłem, iż jakoś się dogadamy, wytłumaczę, iż mamy dzieci, iż czekam kolejnego. A ona tylko wzruszyła ramionami: „To nie moja sprawa. Niech sam decyduje”.
Zdecydował. Wybrał ją. Zostawił mnie, w ciąży, samego. Syna nie uznał. Zobaczył go raz. Jeden. I zniknął.
Minęły prawie dwa lata. Wychowuję syna sam. Pomagają rodzice. Dziewczyny dorosły, wszystko rozumieją, choć udają, iż nie. A Robert? Jakby nas wymazał ze swojego życia. Nie piszę, nie dzwonię. Nauczyłem się żyć bez niego. Ale w środku zostaje pustka. Bo ból po zdradzie męża to jedno. A ból po tym, iż ojciec porzucił własne dzieci dla jakiegoś dawno minionego uczucia — to zupełnie inna historia. Historia, którą nikomu nie życzę.