Dziś obudziłam się z dziwnym uczuciem w klatce piersiowej — jakby coś ścisnęło mnie za serce. Przez chwilę nie rozumiałam, czy to jeszcze sen, czy już jawa. Leżałam w łóżku w przesiąkniętej potem koszuli nocnej, choć w naszym mieszkaniu w Poznaniu zimą zawsze jest chłodno. Śniła mi się babcia. Moja ukochana babcia Zofia Stanisławówna, z którą spędzałam najpiękniejsze wakacje w małej wiosce pod Kaliszem. Siedziała na ławce przy piecu, od którego biło ciepło przenikające aż do kości, i patrzyła na mnie z cichym smutkiem.
— Czemu tak rzadko mnie odwiedzasz, wnusiu? Zupełnie zapomniałaś?
Obudziłam się z uczuciem, jakbym połknęła kamień. Wina ciążyła mi jak płaszcz z ołowiu. Obróciłam się do męża, który spał obok, i powiedziałam stanowczo:
— Krzysiu, jedziemy dziś do wioski. Na grób babci.
Zdumiał się — za oknem sypał gęsty śnieg, a droga była daleka. Ale nie sprzeciwił się. Spakowaliśmy termos, kanapki, koc i ruszyliśmy. Cztery godziny jazdy po zasypanych drogach, ale nic nie mogło mnie powstrzymać.
Na cmentarz szliśmy pieszo — śnieg sięgał kolan. Gdy dotarliśmy do grobu babci, serce mi zamarło: przewrócona brzoza leżała na pomniku. Z Krzysztofem godzinę odgarnialiśmy śnieg i układaliśmy gałęzie. Zapaliłam świeczkę, pomodliłam się… Nagle przyszła mi myśl:
— Może zajedziemy do domu? Tylko spojrzeć. Przecież babcia zostawiła go nam.
Mąż się zgodził. Nie byliśmy tam od roku. Spodziewałam się zasp, zamarzniętych okien i pustki. Ale to, co zobaczyliśmy, zatrzymało nam oddech: w oknach płonęło światło, z komina unosił się dym, a do drzwi prowadził odśnieżony chodnik.
— Kto tu…? — szepnął Krzysztof.
Wyszliśmy z samochodu i zapukaliśmy. Drzwi otworzyła młoda kobieta, a za jej plecami wyglądała może sześcioletnia dziewczynka.
— Dzień dobry! — zaśpiewała malutka.
Odpowiedzieliśmy automatycznie. Kobieta, gdy usłyszała, kim jesteśmy, zaczerwieniła się i zaczęła przepraszać, zapraszając nas do środka.
W domu było ciepło — zupełnie jak w moim śnie. Pachniało drewnem, tak jak za dzieciństwa. Usiedliśmy przy stole, a Natalia — tak miała na imię gospodyni — przyniosła herbatę i zaczęła opowiadać. Rok temu jej mąż zginął w wypadku. Mieszkanie, na które tyle lat oszczędzali, zostało jej, ale opłaty i życie samej z córką stały się niemożliwe. Wróciła więc do wioski, do ciotki, ale ta mieszkała już z nowym partnerem i nie mogła ich przyjąć.
— Pustych domów tu sporo — powiedziała Natalia. — Ciotka wspomniała o waszym: solidny, zadbany, a wy — dobrzy ludzie. Pomyślałam, może dogadamy się…
Wynajęła swoje mieszkanie i wprowadziła się tutaj. Dbała o dom, uprawiała ogródek. Mówiła to z taką nieśmiałą nadzieją, iż nie wiedziałam, czy mam się gniewać, czy współczuć.
Spojrzałam na Krzysztofa. Pił herbatę w milczeniu, ale z jego spojrzenia wyczytałam to samo.
— Natalio — powiedziałam — nie ma o czym mówić. Zostańcie. Tylko gdy przyjedziemy, przyjmiecie nas na noc?
Jej oczy rozszerzyły się, a potem wypełniły łzami.
— Oczywiście! Dbamy o wszystko. Przyjeżdżajcie, kiedy chcecie!
Dziewczynka, usłyszawszy to, uśmiechnęła się szeroko:
— A kiedy przyjedziecie?
Przysiadłam przed nią, spojrzałam w jej jasne oczy i odparłam:
— A kiedy nas zaprosisz?
Zamyśliła się, po czym zawołała radośnie:
— Na lato!
— Zgoda — uśmiechnął się Krzysztof.
Gdy odjeżdżaliśmy, serce miałam lekkie jak piórko. Czułam, iż babcia na nas patrzy. Że rozumie. Że nie przyjechałam na próżno. Tej nocy znów mi się przyśniła — szłyśmy razem leśną ścieżką, trzymała mnie pod rękę i coś łagodnie opowiadała, ale po przebudzeniu nie pamiętałam słów. Tylko jej uśmiech — taki ciepły jak dawniej. Pewnie była zadowolona. Że przyszłam. I iż pozwoliłam Natalii i małej Zosi zamieszkać w jej domu.
Od tamtej pory wierzę w sny.