Dawno temu, gdy świat wydawał się jeszcze prostszy, stało się coś, co do dziś wspominam z mieszaniną bólu i ulgi. Nazywam się Zofia Kowalska, mam trzydzieści lat, a moje życie toczy się w Krakowie. Chcę opowiedzieć wam historię, która odcisnęła się na moim sercu, choć nie żałuję ani jednej decyzji, jaką podjęłam.
Pół roku temu urodziłam bliźniaki – upragnione, wyczekane, wymodlone. Córkę nazwałyśmy Kinga, syna zaś Wojciech. Dla mnie i mojego męża, Piotra, byli cudem. Długo staraliśmy się o dzieci, przechodziliśmy leczenia, wierzyliśmy, aż w końcu na USG usłyszałyśmy: „Będzie dwoje”. Płakałam wtedy ze szczęścia.
Niestety, nie wszyscy podzielali naszą radość. Od samego początku w nasze szczęście wbiła się jak drzazga moja teściowa – Jadwiga Nowak. Kobieta doświadczona, matka mojego męża, babcia naszych dzieci… A jednak jej zachowanie można było nazwać jedynie absurdem.
– W naszej rodzinie nigdy nie było bliźniaków – mówiła z podejrzliwością. – A spójrz tylko na tę dziewczynkę, zupełnie nie przypomina naszego Piotra. Zresztą u nas zawsze rodziły się tylko chłopcy.
Pierwszy raz przemilczałam. Drugi – zagryzłam zęby. Za trzecim odparłam, iż los widocznie postanowił urozmaicić ich męską linię. Ale potem zaczęło się najgorsze.
Pewnego dnia szykowałyśmy się na spacer. Ja ubierałam Kingę, teściowa – Wojtka. Nagle, z kwaśną miną, zwróciła się do mnie i wypowiedziała spokojnie, jakby mówiła o pogodzie:
– Patrzę tak… U Wojtka tam wcale nie tak, jak u Piotra było. Zupełnie inne. Coś mi tu śmierdzi…
Zamarłam. Przez chwilę nie wierzyłam własnym uszom. W głowie zrobiło mi się ciemno. Zamiast gniewu – pojawił się dziki, nerwowy śmiech. Chwyciłam pieluszkę i, walcząc z oszołomieniem, syknęłam:
– Tak, bo Piotrek miał pewnie w dzieciństwie wszystko jak u dziewczynki.
Po tych słowach, po raz pierwszy w życiu, spokojnie i stanowczo kazałam jej spakować rzeczy. I dodałam:
– Dopóki nie przyniesiesz testu DNA, który potwierdzi, iż to dzieci twojego syna – możesz tu nie wracać.
Nie obchodziło mnie, gdzie go zrobi, za jakie złotówki i kogo przekona, by dał jej materiał biologiczny. To była granica. Ostatnia kropla.
Mąż, na szczęście, stanął po mojej stronie. On też miał już dość – jej wiecznych pretensji, jadu, plotek i podejrzeń. Wiedział, iż dzieci są jego. Czekał na nie z taką samą niecierpliwością jak ja. I on też poczuł się obrażony.
Nie gryzie mnie sumienie. Nie wyrzuciłam staruszki na ulicę dla kaprysu. Broniłam mojej rodziny, mojego macierzyństwa, moich dzieci. Kobieta, która pozwala sobie insynuować zdradę, zaglądać niemowlętom w pieluchy i na głos rozważać, „kogo przypominają”, nie ma miejsca w moim domu.
Może ktoś powie, iż to okrutne. Że nie można tak traktować starszych. Że to przecież babcia. Ale powiedzcie szczerze: czy babcia ma prawo być blisko, jeżeli od pierwszych dni podważa ojcostwo i zatruwa rodzinę od środka?
Wolę ciszę, spokój i miłość w domu. Niech moje dzieci lepiej wyrosną bez takiej „babci”, niż z kimś, kto zamiast mleka do śniadania podaje wątpliwości.
Tak – kazałam wyjść matce mojego męża. I nie wstydzę się tego ani trochę.