„Wiem prawdę o tobie”: jak kłamstwo niszczy dzieciństwo i leczy się miłością
Ewa już miała się położyć spać, gdy z pokoju dziecięcego dobiegł cichy, stłumiony szloch. Zerwała się jak oparzona i pobiegła do syna.
— Synku, co się stało? — Przyklękła przy łóżku, kładąc dłoń na jego ramieniu.
Tomek gwałtownie odsunął się, wtulając twarz w poduszkę, i mruknął ochryple:
— Idź stąd. Nie chcę cię widzieć.
Ewę przeszył dreszcz.
— Co mówisz, Tomku? Dlaczego?
— Bo ty… jesteś zła! — Chłopiec podniósł się, jego oczy zalane były łzami. — Tata mi wszystko opowiedział! Wiem prawdę o tobie!
Przypomniała sobie, jak to się zaczęło — od słów, które Krzysztof powtarzał przy każdej kłótni:
— Skoro jesteś taka mądra — to się rozwiedź!
Za każdym razem spuszczała wzrok, połykała urazę i zostawała. Tak ją nauczono — kobieta ma znosić, trzymać rodzinę razem, dźwigać ciężar, choćby jeżeli już nie żyje, a tylko wegetuje.
Ale tamtego dnia coś w niej pękło. Spojrzała mężowi w oczy i po raz pierwszy nie ustąpiła.
— Dobrze — powiedziała cicho Ewa.
Zabrakło mu słów. Potem, jak zwykle, uśmiechnął się drwiąco:
— Prześpisz się z tą decyzją — rozmyślisz.
Ale nie rozmyśliła się. Całą noc leżała w ciemności, przypominając sobie każdy rok z nim. Kłótnie. Pogardę. Cień teściowej w ich domu. Żadna decyzja, żaden problem — nic nie było rozstrzygane bez matki Krzysztofa. A gdy zrozumiała, iż choćby syn widzi w babci i ojcu najważniejszych ludzi w rodzinie, wiedziała już jedno — tutaj jej nie ma.
Rano w milczeniu zbierała dokumenty. Krzysztof wrzeszczał, wyrywał zasłony, zabierał żelazko, garnki, poduszki. choćby zasłonę prysznicową — wszystko, co kupili w małżeństwie, znikało z domu.
— Teraz żyj sobie bez nas i bez naszych rzeczy! — krzyknęła na odchodnym teściowa, ściskając w dłoni ciężką torbę.
Ewa stała w pustym mieszkaniu i nie płakała. Ani jednej łzy.
Sąd odbył się bez nich — ani Krzysztof, ani jego matka się nie pojawili. Ku jej zdziwieniu, choćby po dwóch latach nikt nie próbował odebrać jej Tomka. Pracowała, wychowywała syna, nie szukała miłości — ale miłość sama zapukała do jej drzwi.
Marek pojawił się nieśmiało. Nie rzucał wielkich słów, nie obiecywał gwiazd, po prostu był blisko. Pomagał. Słuchał.
— Rozumiem — mówił. — Masz syna, i on jest najważniejszy. Tak powinno być. Znajdziemy z nim wspólny język.
Ewa wtedy jeszcze nie wiedziała, jak te proste, dobre słowa mogą kiedyś zostać użyte przeciwko niej.
Na początku wszystko było spokojne. Tomek i Marek grali, rozmawiali o samochodach, budowali garaże z klocków. Ale od pewnego czasu syn stawał się coraz bardziej zamknięty. Nie patrzył w oczy, odpowiadał opryskliwie. A tamtej nocy kazał jej wyjść.
— Chcesz mnie oddać! — krzyknął, zrywając się z poduszki. — Będziecie mieć nowe dziecko, a ja będę wam przeszkadzał! Wyślecie mnie do domu dziecka!
W Ewie wszystko zamarło.
— Kto ci to powiedział, Tomku?
— Tata! Powiedział, iż już się umówiliście, żeby mnie zabrał, bo jestem ciężarem!
Z trudem powstrzymywała łzy, gdy przytulała syna i szeptała:
— Nigdy, słyszysz? Nigdy cię nie zostawię. Jesteś moim najdroższym skarbem.
Z początku się wyrywał, ale w końcu odpowiedział uściskiem. Tylko w jego oczach została niepewność. Zwątpienie. To było najgorsze.
Minęło kilka dni. Tomek wrócił od ojca rozpromieniony — opowiadał o pływaniu łódką, o złowionej rybie. A po paru godzinach siedział cicho, ze spuszczonym wzrokiem, i nie odzywał się.
— Byłeś taki szczęśliwy. Co się stało?
— Wszystko w porządku — rzucił krótko i odwrócił się.
— Tomku — przysiadła obok. — Proszę, powiedz…
— To ty go prosiłaś, prawda? — wybuchnął. — Żeby mnie zabrał, bo wam przeszkadzam!
To już nie było tylko bolesne. To był cios prosto w serce.
Ewa sięgnęła po telefon. Głos Krzysztofa w słuchawce był nonszalancki, leniwy.
— No i czego chcesz? Przecież jest z tobą, wszystko gra.
— Chcę, żebyś nie kłamał. jeżeli jeszcze raz spróbujesz nastawić syna przeciwko mnie — więcej go nie zobaczysz. Zrozumiałeś?
— Ty mi grozisz? — zachrypiał. — To wszystko twoja wyobraźnia!
— Naprawdę? A Tomek też sam wymyślił, iż wyślę go do domu dziecka, gdy urodzę kolejne dziecko?
Cisza.
— Przez dwa lata trzy razy zapłaciłeś alimenty. Chcesz, żebym złożyła pozew? Sąd na pewno doceni twoje „opowieści”.
Znowu milczenie.
— Pilnuj języka, Krzysztof. Nigdy więcej.
Odłożyła słuchawkę i westchnęła. Trzęsła się, ale obok był Marek. Bez słów położył dłoń na jej ramieniu.
— Wszystko dobrze? — zapytał cicho.
— Teraz tak — skinęła. — Teraz nie ustąpię.
Nocą siedziała przy Tomku, gładząc go po włosach, gdy spał. Wciąż był czujny, ale w jego oczach pojawił się dawny blask. A ona wiedziała — to dopiero początek. Były mąż nie odpuści, jeszcze nie raz spróbuje zasiać w dziecku strach, złość, nieufność.
Ale teraz nie była już sama.
Była silna. I miała kogoś, kto nie żądał, by dzieliła miłość — ale chciał ją z nią dzielić.