„— Przecież się dla was staram! A wy tego nie doceniacie! — mówi teściowa, a ja już mam nerwowy tik na powiece od jej pomocy…”
Czasem łapię się na jednym marzeniu: uciec. Gdziekolwiek — do innego miasta, na koniec świata, choćby do wsi pod Olsztynem. Byle jak najdalej od matki mojego męża. Bo inaczej zwariuję. Już mam mimowolne drganie powieki, gdy tylko słyszę jej radosny głos: „Przyniosłam wam coś potrzebnego! Będziecie zachwyceni!”
Gdy tylko wzięliśmy ślub z Tomkiem, znajomi chórem zazdrościli: „Masz szczęście do teściowej. Nie narzeka, nie wtrąca się, choćby pierogów nie przynosi bez pytania.” Na początku tak było — pokazywała, iż nas wspiera. Ale widocznie kumulowała w sobie energię, która musiała w końcu eksplodować. I gdy to nastąpiło — zmiotła wszystko, co budowaliśmy.
Najpierw chciała nam zorganizować wystawny ślub, z obowiązkowym „gorzko!”, bankietem i pięćdziesięcioma gośćmi. Uciekliśmy od tego koszmaru tylko dzięki komunii jej młodszej córki — tam przelała swą nadmierną aktywność. Ale to nie wystarczyło.
Wtedy wynajmowaliśmy mieszkanie. Normalne, jasne, zadbane. ale teściowa zaczęła wciągać tam „potrzebne rzeczy” — stare talerze z pęknięciami, widelce, którymi straszno było jeść, i oczywiście firany… Te firany śnią mi się do dziś — aksamitne, wiśniowe, z dziurami po molach.
— To przecież aksamit! Wystarczy zacerować, i będzie jak nowe! — mówiła z entuzjazmem.
A w mojej głowie kołatało się tylko jedno: dlaczego sama ich nie powiesiła u siebie, skoro takie wspaniałe?
Gdy w końcu uzbieraliśmy na własne mieszkanie — z pomocą moich rodziców i chrzestnych Tomka — naiwnie wierzyłam, iż teraz zacznie się nowe życie. Ale teściowa uznała, iż skoro nie dała pieniędzy, pomoże inaczej. A konkretnie — wszystkim, co tylko sprawi, iż włosy staną nam dęba.
Najpierw przytargała tapety. Pewnie miały ze czterdzieści lat. Wyblakłe, wilgotne, śmierdzące starym schowkiem. Potem uparła się, by płytki w łazience kładł „wujek Zbyszek” — znajomy „złota rączka”. Ten „mistrz” położył wszystko krzywo, płytki odpadały po tygodniu, fugi pokryły się plamami, i w końcu płaciliśmy innym fachowcom, by naprawili tę „darmową pomoc”.
Następna była lodówka. Wniosła ją niemal na własnych plecach. Huczała jak odrzutowiec, a zapach… Jakby coś w środku zdechło. Wyrzuciliśmy ją tego samego dnia, ale teściowa urządziła dramat:
— Trzeba było tylko umyć! Służyłaby wam jeszcze z dziesięć lat! A wy niewdzięcznicy!
Potem była kanapa z działki kuzynki. Potem meblościanka rodem z PRL-u. Potem dywan, który pachniał stęchlizną i wilgocią. Wszystko odmówiliśmy przyjęcia — i za każdym razem była awantura. Łzy. Pretensje. Wyrzuty.
Teraz czekam na dziecko. Długo ukrywaliśmy, ale gdy brzuch stał się widoczny — trzeba było powiedzieć. I zaczęło się… Teściowa natychmiast ruszyła zbierać „wyprawkę” z używanych rzeczy: wózek po jakiejś Oli, łóżeczko po Kasi, ubrania, w których wychowało się pięcioro dzieci…
A ja nie chcę. Nie chcę, by moje dziecko spało w łóżeczku, w którym ktoś i jak leżał. Nie chcę, by jeździło w wózku z popsutymi hamulcami. Nie chcę ubierać go w cudze, wyświechtane ciuchy. Brzydzę się tym. I boli mnie, iż moje zdanie nie liczy się dla nikogo.
Teraz teściowa kontynuuje ofensywę. Milczę. Ciąża to nie czas na kłótnie. Obronę trzyma Tomek, tłumaczy, odmawia, odgania. Ale widzę, iż jest zmęczony. Energii jego matki starczyłoby na elektrownię jądrową, i nie widać końca.
Czasem mam ochotę sprzedać mieszkanie, wyjechać i nikomu nie mówić dokąd. Po prostu zniknąć. Nie jestem zła. Chcę tylko ciszy. Wolności. Własnego życia. Bez aksamitnych firan, lodówek-widm i dywanów z poprzedniego wieku. Chcę oddychać. Chcę żyć. Chcę urodzić dziecko — i byśmy mieli nasze przytulne, new, czyste, spokojne gniazdo. Bez wizyt „z dobrymi intencjami”, od których chce się wyć.