— Przecież się dla was staram! A wy tego nie doceniacie! — mówi teściowa, a mnie już oko drży od jej pomocy…
Czasem łapię się na jednej myśli: uciec. Gdziekolwiek — do innego miasta, na koniec świata, choćby do wsi pod Olsztynem. Byle jak najdalej od matki mojego męża. Inaczej zwariuję. Nerwowy tik zaczyna mi skakać za każdym razem, gdy słyszę jej radosny głos: — Przyniosłam wam coś potrzebnego! Będziecie zachwyceni!
Gdy tylko wzięliśmy ślub z Darkiem, znajomi chórem zazdrościli: masz szczęście do teściowej. Nie marudzi, nie wtrąca się, choćby pierogów nie przynosi bez pytania. Na początku faktycznie tak było — pokazywała, iż nas wspiera. Ale widocznie gdzieś w środku zbierała energię, która w końcu musiała wybuchnąć. I kiedy wybuchła — zmietła wszystko, co zbudowaliśmy.
Najpierw chciała nam zorganizować wystawne wesele — z „gorzką”, bankietem i pięćdziesięcioma gośćmi, ale odmówiliśmy. Ledwo wymigaliśmy się od tego koszmaru dzięki komunii jej młodszej córki — tam przeniosła swoją nadaktywność. Ale to jej nie wystarczyło.
Wtedy wynajmowaliśmy mieszkanie. Normalne, jasne, czyste. Ale teściowa zaczęła przynosić „potrzebne rzeczy” — stare talerze z pęknięciami, widelce, którymi strasznie było jeść, i oczywiście firany… Te firany śnią mi się do dziś — aksamitne, wiśniowoczerwone, z dziurami po molach.
— To przecież aksamit! Wystarczy zaszyć, będzie jak nowe! — mówiła z zapałem.
A ja myślałam tylko jedno: dlaczego sama ich nie powiesisz u siebie, skoro są takie wspaniałe?
Gdy w końcu uzbieraliśmy na własne mieszkanie — z pomocą moich rodziców i chrzestnych Darka — naiwnie wierzyłam, iż teraz zacznie się nowe życie. Ale teściowa uznała, iż skoro nie dała pieniędzy, pomoże inaczej. A konkretnie — wszystkim, byle tylko nam włosy stanęły dęba.
Najpierw przytargała tapety. Mają chyba ze czterdzieści lat. Wyblakłe, wilgotne, śmierdzące starym schowkiem. Potem namówiła nas, by płytkę w łazience kładł „wujek Zbyszek” — znajomy „złota rączka”. Ten „fachowiec” położył wszystko krzywo, płytka odpadła po tygodniu, fugi poplamione, a my musieliśmy płacić innemu hydraulikowi za naprawienie tej „darmowej pomocy”.
Następny był lodówka. Wciągnęła ją niemal na własnych plecach. Huczała jak odrzutowiec, a zapach… Jakby coś w środku zdechło. Wyrzuciliśmy ją jeszcze tego samego dnia, ale teściowa urządziła dramat:
— Wystarczyło ją umyć! Służyłaby wam jeszcze dziesięć lat! A wy, niewdzięcznicy!
Potem była kanapa od kuzynki z działki. Potem meblościanka z czasów PRL-u. Potem dywan, który pachniał starością i wilgocią. Wszystko to odrzuciliśmy — i za każdym razem była awantura. Łzy. Pretensje. Wyrzuty.
Teraz jestem w ciąży. Długo ukrywaliśmy, ale gdy brzuch stał się widoczny — musieliśmy powiedzieć. I zaczęło się… Teściowa natychmiast zaczęła zbierać „wyprawkę” z używanych rzeczy: wózek po jakiejś Oli, łóżeczko po Kasi, ubranka, w których wychowało się czworo dzieci…
A ja nie chcę. Nie chcę, żeby moje dziecko spało w łóżeczku, w którym ktoś tam leżał. Nie chcę, żeby jeździło w wózku z popsutymi hamulcami. Nie chcę ubierać go w cudze, wyprane setki razy rzeczy. Brzydzę się tym. I jest mi przykro, iż nikt nie liczy się z moim zdaniem.
Teraz teściowa przez cały czas naciera. Milczę. Ciąża to nie czas na kłótnie. Linię obrony trzyma Darek, tłumaczy, odmawia, odpiera ataki. Ale widzę — męczy się. Energii w jego matce jak w elektrowni atomowej, i nie widać końca.
Czasem mam ochotę sprzedać mieszkanie, wyjechać i nikomu nie mówić gdzie. Po prostu zniknąć. Nie jestem zła. Po prostu chcę spokoju. Wolności. Swojego życia. Bez aksamitnych firan, lodówek-duchów i dywanów z ubiegłego wieku. Chcę oddychać. Chcę żyć. Chcę urodzić dziecko — i żebyśmy mieli nasze przytulne, nowe, czyste, ciche gniazdko. Bez wizyt „z dobrymi intencjami”, od których chce się wyć.