Nazywam się Anna Nowak i mieszkam w małym, malowniczym mieście Zakopane, położonym u podnóża majestatycznych Tatr. Już od dzieciństwa marzyłam o tym, by być matką – to pragnienie było jak światło przewodnie mojego życia. W naszej rodzinie było troje dzieci, a mama poświęciła się nam całkowicie, nie pracując zawodowo, aby nas wychować z miłością. Ten obraz dużej, pełnej hałasu rodziny głęboko zapadł mi w pamięci. Nie wyobrażałam sobie innego życia: przytulny dom, wypełniony dziecięcym śmiechem, głosami i tupotem małych stópek. Jednak los miał dla mnie inny plan, a moje marzenia roztrzaskały się o brutalną rzeczywistość, zostawiając jedynie skrawki nadziei.
Przez trzy długie lata wraz z mężem, Jakubem, staraliśmy się o dziecko. Każdy miesiąc to była nowa nadzieja, a potem nowe rozczarowanie. Noce przepełnione były moimi łzami skierowanymi w sufit, podczas gdy Jakub w milczeniu mnie obejmował, ukrywając własny ból. W końcu ginekolog stwierdził: „In vitro to wasza jedyna szansa”. Zdecydowaliśmy się, a pierwsza próba przyniosła nam cud – naszą córkę Zosię, która teraz ma 14 lat. Trzymałam ją wtedy w ramionach, drobną, ciepłą, i czułam, iż to jest szczęście. Ale chciałam więcej – pragnęłam, by miała rodzeństwo i dorastała otoczona bliskimi sercami, tak jak ja kiedyś.
Półtora roku później podjęliśmy kolejne próby. Cztery podejścia – każdy zakończony porażką. Za każdym razem wierzyłam, iż teraz się uda. A potem z impetem spadałam w przepaść rozpaczy, gdy kolejne nadzieje zawodziły. Po czwartej porażce się poddałam. „Niech tak już będzie – powiedziałam sobie, zaciskając pięści – mam jedną córkę”. Marzenia oddalały się jak piasek przemykający przez palce, a ich strata bolała mnie okrutnie, jak nóż w sercu. Patrzyłam na Zosię i czułam obciążającą winę: nie mogłam dać jej tego, o czym sama marzyłam.
Czasami zastanawiam się, czy gdybym nie trzymała się tak kurczowo tego ideału, ominęłyby mnie te bolesne procedury, te łzy, ta pustka. Zadręczałam się, swoje ciało, swą duszę, a Jakub błagał, bym przestała wcześniej. „Zniszczysz siebie – mówił, patrząc na moje podkrążone oczy. – Boję się o ciebie, o twoje zdrowie”. Widział, jak tonę w depresji, ale ja nie potrafiłam puścić marzenia. Teraz wiem: miał rację, a ja byłam ślepa w swoim uporze.
Nasza córka dorasta sama. To moja największa troska. Pragnęłam, by znała euforia z rodzeństwa – ich psoty, ich wsparcie, ich ciepło. Ale Zosia jest jedynaczką, i to jest moja rana, mój niezakończony rozdział. Mimo to, te trudności nas scementowały. Walka o dzieci, choćby nieudana, uczyniła nas silniejszymi, jak stal kuta w ogniu. Nauczyliśmy się wzajemnej troski, trwania razem mimo burz. Dziś patrzymy w przyszłość z optymizmem, ciesząc się Zosią – jej uśmiechem, jej sukcesami. Nie mogę powiedzieć, iż całkowicie pogodziłam się z tym, iż nie będzie drugiego dziecka. Mam 42 lata i wiem, iż czas minął, a szanse są znikome. Ale nauczyłam się z tym żyć, choć z cichym smutkiem w sercu.
My troje – ja, Jakub i Zosia – żyjemy w zgodzie. Nasz dom jest pełen ciepła, choć nie tak wielogłosowy, jak sobie to kiedyś wyobrażałam. Patrząc na córkę, widzę w niej wszystko, co najlepsze z nas: jej upór, jej dobroć, jej blask. Dorasta bez rodzeństwa, i to jest jedyny powód mojego żalu. Marzyłam, by podarować jej gwar rodziny, w której nikt nie jest samotny, ale życie postanowiło inaczej. I mimo to jesteśmy szczęśliwi – nie idealnie, nie jak w moich snach, ale prawdziwie. Trudności nas nie złamały, zespoiły nas w jedność, i jestem za to wdzięczna losowi.