Pamiętam, iż mieszkałem w panelowym dziewięciopiętrowym bloku przy ulicy Jana Pawła II w Warszawie, gdzie ściany były cieńsze niż kartka papieru, a każdy kichnięcie sąsiada odbijało się echem w grzejnikach.
Od dłuższego czasu nie drgnąłem, gdy mieszkańcy trzaskali drzwiami, nie reagowałem na kłótnie przy przestawianiu mebli i nie słyszałem, jak podłogowy telewizor staruszki z dolnego piętra ryczy w środku nocy.
Jednak to, co wytwarzał mój sąsiad z góry człowiek o imieniu Zbigniew wyprowadzało mnie z równowagi i prowokowało do przekleństw.
Każdą sobotę ten niewłaściwy człowiek bez wahania włączał wiertarkę albo młot udarowy! Czasem o dziewiątej rano, czasem o jedenastej. Zawsze w dzień wolny i zawsze w chwili, gdy najbardziej chciało się wyspać.
Na początku podchodziłem do tego filozoficznie: Może remont się przedłuża można to zrozumieć myślałem, przewracając się z boku na bok i przyciskając poduszkę do czoła.
Lecz tygodnie mijały, a hałas młota w sobotnie poranki budził mnie raz po raz. Raz krótkie serie, raz długie, nieprzerwane warkotki. Wydawało się, iż Zbigniew zaczyna coś robić, potem rzuca, a potem znów wraca do niedokończonego zadania.
Czasem nielubiane dźwięki padały nie tylko rano, ale i w środku tygodnia, około siódmej wieczorem, kiedy wracałem z pracy z nadzieją na ciszę. Za każdym razem chciałem wstać i powiedzieć sąsiadowi, co o nim myślę, ale zmęczenie, lenistwo i strach przed konfliktem trzymały mnie w miejscu.
Pewnego razu, gdy wiertarka znowu wydała swój sygnał pod moją głową, nie wytrzymałem i popędziłem na górę. Dzwoniłem, pukałem w odpowiedzi jedynie szum młota, który wibrował prosto w czaszkę.
Kiedyś na to wybuchło we mnie, ale nie dokańczyłem zdania. Nie wiedziałem, co dokładnie kiedyś miałoby zrobić.
W głowie krążyły różne pomysły: od wyłączenia prądu w klatce po bardziej wyrafinowane metody napisać skargę, wezwać policjanta, zapchać wentylację pianą. Czasem wyobrażałem sobie, iż Zbigniew sam zrozumie, iż jest uciążliwy, przyjdzie przeprosić, wyprowadzi się lub po prostu coś się zmieni. Cokolwiek, by przestał wkręcać w ścianę!
Ten hałas stał się dla mnie symbolem niesprawiedliwości. Myślałem: Gdyby chociaż ktoś w klatce się oburzył i położył kres temu szkodliwemu zachowaniu! Ale wszyscy chowali się w swoich norkach i nie wtrącali się.
A potem wydarzyło się to, czego nie spodziewałem się wcale
***
Pewnej soboty obudziła mnie nie hałas, a cisza. Leżałem długo, nasłuchując, kiedy wreszcie wyda się przeklęty sprzęt. Ale cisza była gęsta, spokojna, niemal namacalna
Zakończył się! przeskoczyła w myślach radość, albo ten potwór odjechał?!
Dzień upłynął w niezwykłym poczuciu wolności. Odkurzacz pracował ciszej, czajnik brzmiał łagodnie, a dźwięk telewizora już nie drżał pod sufitem. Siedziałem na kanapie i łapałem się na tym, iż się uśmiecham. Szeroko, niczym dziecko.
***
Niedziela była również cicha. I poniedziałek. I wtorek. I środa. Hałas zdawał się wycięty z mojego życia Cisza z góry trwała prawie tydzień. Przestałem tłumaczyć ją remontem, urlopem czy przypadkiem. W tej przerwie coś było nienaturalne, niepokojące. Zbyt ostry kontrast po miesiącach regularnego hałasu
***
Stałem długo przed drzwiami sąsiada, zbierając odwagę, rozważając: po co to robię? Czy chcę potwierdzić, iż wszystko w porządku? Czy może sprawdzić, czy nie wyobrażam sobie niczego? Nacisnąłem dzwonek.
Drzwi otworzyły się niemal od razu i od razu poczułem, iż coś się stało. Na progu stała ciężarna kobieta, twarz blada, powieki spuchnięte. Widziałem ją kiedyś w windzie, ale teraz wyglądała inaczej, jakby przyspieszyły jej lata.
Czy jesteś żoną Zbigniewa? zapytałem ostrożnie.
Skinęła głową.
Coś się stało? Nie słyszałam go od dawna
Zatrzymałem się, słowa zaległy w gardle: jak można przyjść z powodu ciszy? Kobieta cofnęła się o krok, wpuszczając mnie do środka. I nagle zabrzmiało ciche:
Leśniak już nie ma.
Nie od razu zrozumiałem sens. Potrzebne były sekundy, by słowa ułożyły się w całość.
Jak kiedy?
W ubiegłą sobotę, wcześnie rano. wytrzeć łzę, szepnęła. Rozumie pan ten niekończący się remont ciągle w weekendy, w tygodniu nie było czasu. Tego dnia wstał wcześniej niż ja chciał dokończyć łóżeczko. Pędził, bał się, iż nie zdąży
Rzuciła ręką w głąb mieszkania. Przy ścianie stało starannie rozłożone łóżeczko dziecięce adekwatnie jego połówka. Instrukcja, opakowania z elementami, części leżały na podłodze.
Po prostu spadł, wyszeptała. Serce. Nie zdążyłam się obudzić.
Stałem jakby przyrośnięty do podłogi. Jej słowa powoli, ciężko wnikały w świadomość
***
Hałas Ten sam, co tak mnie wkurzał, budził w soboty! Przeklinałem go razem z człowiekiem, który go wywoływał! Spojrzałem w dół, na karton z częściami łóżeczka małe wkręty, klucz nasadowy, naklejki z numerami elementów. Wszystko starannie poukładane tylko ludzie, którzy naprawdę chcą zrobić coś ważnego, tak dbają.
Czy mogę jakoś pomóc? zacząłem cicho, ale kobieta pokręciła głową:
Dziękuję. Nic nie potrzeba
Odszedłem na palcach, jakby uciekam od czyjejś świeżej rany. Zszedłem powoli po schodach, trzymając się poręczy. Każdy krok niósł ze sobą tęskny ciężar winy, nieprzytomny, ale palący.
***
W domu podniosłem wzrok ku sufitowi. Cisza stała gęsta, przytłaczająca, jakby coś w niej kąsało Może to, iż nienawidziłem Zbigniewa? Nienawidziłem go tylko dlatego, iż nie pozwalał mi spać? Klnąłem go za to! Dla mnie nie był człowiekiem, ale jedynie hałasem, niedogodnością.
A teraz
Teraz go nie ma. Została jednak kobieta, która go opłakuje. niedługo przyjdzie na świat dziecko, które nie będzie miało ojca. I jest łóżeczko, które chciałem złożyć, ale nie zdążyłem
Muszę odwiedzić jego żonę, pomyślałem, pomóc. Samodzielnie pewnie nie da rady
***
Wieczorem, gdy myśli ustały, ponownie spojrzałem w sufit. przez cały czas tkwiła w nim martwa cisza. Siedziałem w półmrocznej kuchni i zrozumiałem, iż nie zasnę tej nocy. Wszedłem na górę, zadzwoniłem. Drzwi otworzyły się, a kobieta uniosła zdziwione brwi nie spodziewała się mnie.
Z nieco czerwonymi policzkami powiedziałem cicho:
Słuchaj wiem, iż ledwo się znamy. Ale jeżeli pozwolisz mogę złożyć łóżeczko. On chciał, żeby było gotowe. I może chciałbym pomóc.
Spojrzała na mnie długo, jakby szukała sensu w tych słowach. Potem powoli skinęła głową.
Proszę, wejdź.
Wszedłem, ostrożnie omijając kartony z elementami. Pracowałem długo, w ciszy. Kobieta siedziała na kanapie, głaszcząc brzuch. Czasem cicho wzdychała, starając się nie zakłócać. Gdy przykręciłem ostatni śrub, podniosłem się, by wyprostować oparcie, w pokoju zaiskrzyło coś nowego jakby napięcie opuściło pomieszczenie.
Podeszła bliżej i dotknęła gładkiej, drewnianej listwy.
Dziękuję, szepnęła. Nie ma pojęcia, jak to jest ważne.
Stałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Skinąłem jedynie głową. I wychodząc, pomyślałem, iż po raz pierwszy od dawna zrobiłem coś naprawdę słusznego i poczułem, iż jeszcze kiedyś wrócę do tego miejsca.







