Pamiętam, jak mój szesnastoletni syn przyszedł do domu z dwoma noworodkami w ramionach i powiedział: Przepraszam, mamo, nie mogłem ich zostawić. Te słowa rozdarły mi serce, a jednocześnie otworzyły przed mną zupełnie nowy wymiar macierzyństwa, poświęcenia i rodziny.
Nazywam się Jadwiga, mam czterdzieści trzy lata. Ostatnie pięć lat to była walka o przetrwanie po najgorszym rozwodzie, jakiego można sobie wyobrazić. Mój były mąż, Dariusz, nie tylko odszedł, ale zabrał ze sobą wszystko, co razem zbudowaliśmy, zostawiając mnie samą i naszego syna, Józefa, z ledwie czymś, by się utrzymać.
Józef ma szesnaście lat i od zawsze jest dla mnie całym światem. Mimo iż ojciec odszedł, by z kimś o dwa lata młodszym, Józef wciąż ukrywał cichą nadzieję, iż ojciec powróci. Jego tęsknota codziennie rozrywała mnie na pół.
Mieszkamy w małym dwupokojowym mieszkaniu, nie dalej niż dwa bloki od Szpitala Miejskiego w Łodzi. Czynsz jest niewielki, a szkoła Józefa w zasięgu krótkiego spaceru.
Pewny wtorek rozpoczął się jak każdy inny. Składałam pranie w salonie, gdy usłyszałam, jak otwiera się drzwi wejściowe. Krok Józefa brzmiał ciężko, niemal zawahało się.
Mamo? głos miał nieznany ton. Mamo, musisz tu przyjść. Teraz.
Upuściłam ręcznik, który trzymałam, i pobiegłam do jego pokoju. Co się stało? Czy jesteś ranny?
Gdy weszłam, czas zdawał się zatrzymać.
Józef stał pośrodku pokoju, trzymając dwa małe pakunki owinięte szpitalnymi kocykami noworodki. Ich maleńkie twarze były pomarszczone, oczy ledwie otwarte, pięści zaciśnięte przy piersi.
Józefie głos mój chybiał. Co co to jest? Skąd je wzięłeś?
Spojrzał na mnie z determinacją przeplatanymi ze strachem oczami.
Przepraszam, mamo, wyszeptał powoli. Nie mogłem ich zostawić.
Kolana mi się rozluźniły. Zostawić? Skąd wziąłeś te dzieci?
To bliźniaki chłopiec i dziewczynka.
Ręce mi drżały. Musisz mi teraz powiedzieć, co się dzieje.
Józef wziął głęboki oddech. Po południu pojechałem do szpitala, bo mój kolega Marcin przewrócił się na rowerze i musiał być przebadany. Czekałem na oddziale, a wtedy zobaczyłem go.
Kogo zobaczyłeś?
Tata.
Powietrze wyrwało się z płuc.
To są jego dzieci, mamo.
Zamarłam, nie mogąc pojąć tych pięciu słów.
Tata wychodził nerwowo z jednej z sekcji położniczych, kontynuował Józef. Był wściekły. Nie podszedłem, ale byłem ciekawy, więc zapytałem wokół. Znasz panią Chen, przyjaciółkę, co pracuje przy porodach?
Skinęłam głową, nie czując nic.
Powiedziała, iż Sylvia, przyjaciółka taty, urodziła wczoraj bliźniaki. Tata po prostu odszedł, powiedział pielęgniarkom, iż nie chce mieć z nimi nic wspólnego.
Miałam wrażenie, jakby ktoś wbił mi pięść w brzuch. Nie może być.
To prawda, mamo. Szukałem Sylvii. Była sama w szpitalnym rejonie z dwoma noworodkami, płakała tak głośno, iż ledwo oddychała. Była bardzo chora, coś poszło nie tak przy porodzie lekarze mówili o komplikacjach i infekcjach. Ledwo trzymała dzieci.
Józefie, to nie nasz problem
To moi bracia i siostra! głos mu pękał. Są to mój brat i siostra i nie mają nikogo. Powiedziałem Sylvii, iż przywiozę je do domu na chwilę, żeby ci pokazać, może pomożemy. Nie mogłem po prostu zostawić ich tam.
Zeszłam na krawędź jego łóżka. Jak ci pozwolono je wziąć? Masz zaledwie szesnaście lat.
Sylvia podpisała tymczasowy formularz wypisu. Pokazałem dowód tożsamości, udowadniając pokrewieństwo. Pani Chen zagwarantowała za mnie. Powiedziano, iż to nieregularne, ale w tych okolicznościach Sylvia płakała i nie wiedziała, co zrobić.
Patrzyłam na noworodki w jego ramionach tak małe, tak kruche.
Nie możesz tego robić. To nie twoja odpowiedzialność, szepnęłam, łzy palące oczy.
To czyje więc jest? odparł Józef. Tata? Pokazał już, iż go to nie obchodzi. Co się stanie, jeżeli Sylvia nie przeżyje? Co wtedy ze dziećmi?
Zabierzemy je z powrotem do szpitala natychmiast. To za dużo.
Mamo, proszę
Nie. Głos mój stał się pewny. Załóż buty. Wracamy.
Droga do Szpitala Miejskiego w Łodzi była duszna. Józef siedział na tylnym siedzeniu, a bliźniaki leżały po jednej stronie w koszach, które wyrzuciłam w pośpiechu z garażu.
Po przybyciu przywitała nas pani Katarzyna przy wejściu, twarz napięta troską.
Jadwigo, bardzo mi przykro. Józef chciał tylko
W porządku. Gdzie jest Sylvia?
Pokój 314. Ale Jadwigo, musisz wiedzieć nie jest dobrze. Infekcja rozprzestrzeniła się szybciej niż przewidywaliśmy.
Serce mi się kurczyło. Jak bardzo?
Wyraz twarzy pani Katarzyny powiedział wszystko.
Wchodząc windą w milczeniu, Józef trzymał dzieci, jakby to było jego przeznaczenie, szepcząc do nich, gdy płakały.
Gdy dotarliśmy do pokoju 314, stuknęliśmy delikatnie w drzwi.
Sylvia wyglądała gorzej niż się spodziewałam. Była blada, niemal popielata, pod licznymi kroplówkami. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Gdy nas zobaczyła, oczy zalewały łzy.
Przykro mi tak bardzo, westchnęła. Nie wiedziałam, co robić. Jestem sama i tak chora, a Dariusz.
Wiem, odpowiedziałam cicho. Józef mi powiedział.
Po prostu odszedł. Gdy usłyszał, iż to bliźniaki, iż mam komplikacje, powiedział, iż nie może tego znieść. Spojrzała na dzieci w ramionach Józefa. Nie wiem, czy przeżyję. Co z nimi, jeżeli nie dam rady?
Józef wyprzedził mnie. Zadbamy o nie.
Józefie zaczęłam.
Mamo, patrz na nią. Patrz na te dzieci. Potrzebują nas.
Dlaczego to nasza sprawa? zapytałam. Dlaczego mamy się tym zajmować?
Bo nikt inny tego nie zrobi! krzyknął, po czym obniżył głos. jeżeli nie pomożemy, trafią do systemu opieki społecznej. Mogą ich rozdzielić. Czy tego chcesz?.
Nie miałam odpowiedzi.
Sylvia wyciągnęła drżącą rękę. Proszę. Wiem, iż nie mam prawa o to prosić, ale to mój brat i siostra. To rodzina.
Patrzyłam na maleństwa, na syna, który już był prawie dorosły, i na tę kobietę walczącą o oddech.
Muszę zadzwonić. Powiedziałam w końcu.
Zadzwoniłam do Dariusza, którego numer znajdowałam na parkingu szpitalnym. Odebrał po kilku sygnałach, wyraźnie zirytowany.
Co? zapytał.
To Jadwiga. Musimy porozmawiać o Sylvii i bliźniakach.
Zapanowała długa cisza. Skąd o tym wiesz?
Józef był w szpitalu. Widział cię wychodzącego. Co ci się stało?
Nie zaczynaj. Nie prosiłem o to. Mówił, iż używa metod antykoncepcyjnych. To wszystko jest katastrofą.
To są twoje dzieci!
To błąd, odparł chłodno. Podpiszę potrzebne dokumenty, jeżeli chcesz je wziąć. Ale nie licz, iż będę się angażował.
Zamknęłam linię, zanim powiedziałam coś, czego mogłabym żałować.
Godzinę później Dariusz pojawił się w szpitalu z adwokatem. Podpisał tymczasowe dokumenty opieki, nie patrząc choćby na dzieci. Spojrzał na mnie raz, wzruszył ramionami i powiedział: To już nie mój ciężar.
Potem odszedł.
Józef patrzył, jak odchodzi. Nigdy nie będę taki jak on, szepnął.
Tej nocy przywiozłem bliźniaki do domu. Podpisałem dokumenty, które ledwo rozumiałem, zgadzając się na tymczasową opiekę, dopóki Sylvia nie wyjdzie ze szpitala.
Józef przystroił pokój dla noworodków. Znalazł używany wózek w sklepie z używanymi rzeczami, wydając własne oszczędności.
Masz odrobić lekcje, rzekłam, głosem przygaszonym. Albo wyjść z przyjaciółmi.
To ważniejsze, odparł.
Pierwszy tydzień był koszmarem. Bliźniaki Józef nazwał je Lila i Marek płakały nieustannie. Karmienie co dwie godziny, przewijanie, bezsenne noce. Józef robił to sam, powtarzając: To moja odpowiedzialność.
Nie jesteś dorosły! krzyczałam, patrząc na niego o trzeciej nad ranem, trzymającego po jednym dziecku w każdej ręce.
Mimo to nigdy nie narzekał. Widziałem go w swoim pokoju w dziwnych godzinach, podgrzewającego butelki, szepczącego dzieciom opowieści o naszej rodzinie sprzed lat, kiedy Dariusz jeszcze był obecny.
Zdarzało mu się opuszczać szkołę, bo zmęczenie przytłaczało go. Oceny spadały, przyjaciele przestawali dzwonić. Dariusz? Nie odebrał już żadnego telefonu. Po trzech tygodniach wszystko się zmieniło. Wróciłem z nocnej zmiany w kuchni i zobaczyłem Józefa z Lila krzyczącą w ramionach.
Coś jest nie tak, rzekł natychmiast.
Nie przestaje płakać i jest gorąca. Dotknąłem jej czoła krew zamarzyła w żyłach. Weź pieluchy. Idziemy na oddział ratunkowy. Teraz.
W izbie przyjęć panowało zamieszanie; światła i głosy wypełniały powietrze.
Lila dostała badania: krew, prześwietlenie klatki i echokardiografię. Józef nie odchodził od inkubatora, trzymał się za szybę, łzy spływały po policzkach. Proszę, bądź zdrowa, szepnął nieustannie.
Gdy nadeszła dwudziesta pierwsza, przybyła kardiolożka.
Znaleźliśmy wadę wrodzoną przegroda przedsionkowa z nadciśnieniem płucnym. Jest poważna i wymaga szybkiej operacji.
Józef runął na najbliższe krzesło, drżąc. Jak poważna?
Może zagrozić życiu, jeżeli nie zostanie leczona. Dobra wiadomość jest taka, iż operacja jest możliwa, ale kosztowna.
Pomyślałam o naszym skromnym koncie oszczędnościowym, które gromadziliśmy na studia Józefa. Pięć lat zbierania napiwków i dodatkowych zmian w barze, w którym pracowałam jako kasjerka.
Ile to kosztuje? zapytałam.
Kiedy usłyszałam sumę, serce mi się kraje. To miałoby nas prawie wyczerpać.
Józef spojrzał na mnie, zrozpaczony. Mamo, nie mogę cię o to prosić ale
Nie prosisz, przerwałam. Zrobimy to. Operację wyznaczono na następny tydzień. Tymczasem Lila wróciła do domu z instrukcjami o lekach i monitoringu.
Józef nie spał. Ustawił budziki co godzinę, by sprawdzać dziecko. Rano znajdowałam go na podłodze przy łóżeczku, patrzącego na podnoszące i opadające piersi maluszka.
Co jeżeli coś pójdzie nie tak? zapytał pewnego poranka.
Wtedy damy radę razem, odpowiedziałam. Razem.
Dzień operacji przybył przed świtem. Józef trzymał Lila w żółtej kocyku, którą kupił specjalnie dla niej, a ja wiązałam Maćka. Zespół chirurgiczny pojawił się o 7:30.
Józef pocałował Lila w czoło i szepnął coś, czego nie usłyszałam, zanim oddalił się ze mną.
Czekałam sześć godzin, krążąc po korytarzach szpitalnych. Józef stał nieruchomo, głowa w dłoniach. W pewnym momencie podeszła pani z kawą. Spojrzała na niego i cicho rzekła:
Ta dziewczynka ma szczęście, iż ma takiego brata.
W końcu chirurg wyłonił się z sali operacyjnej. Operacja przebiegła pomyślnie, ogłosił, a Józef odetchnął, jakby wypuścił całe życie z piersi. Jest stabilna, prognoza dobra. Będzie potrzebować czasu w rekonwalescencję.
Józef wstał niepewnie. Mogę ją zobaczyć?
Za chwilę. Jest w intensywnej terapii pooperacyjnej. Dajcie nam godzinę.
Lila spędziła pięć dni na oddTeraz, trzymając w ramionach Lila i Maćka, patrzyliśmy razem w przyszłość, pewni iż rodzinna miłość przetrwa każdy burzliwy los.








